wtorek, 30 grudnia 2014

2014

Aż prosi się, żebym jakoś spróbowała zebrać cały ten rok w jedną całość. Łatwo nie będzie. Uważam jednak, że należy się to temu rokowi, bo był dla mnie bardzo, bardzo znaczący.

Plusy ujemne
Zacznę od tego gorszego. Pierwsze miesiące nowego wtedy roku mijały pod hasłem postępującej choroby Babci. W zawrotnym tempie niszczył ją rak jelita grubego, dość łagodny przez ostatnie może i nawet dziesięć lat. Teraz się uzłośliwił. Bolało mnie też to, że jako studentka "wyjezdna" mało widywałam się z Nią. W lutym odeszła. Byłam wtedy na studiach, pamiętam tę wiadomość jako swoiste ogłuszenie. Dobrze, że miałam wtedy tylko jeden wykład, bo ciężko byłoby mi się skupić na czymś bardziej wymagającym.

Kolejna sprawa, niezwykle kluczowa: alkoholizm mojej mamy. Między marcem a kwietniem nastąpiło pewne apogeum, dzięki któremu zdecydowała się ona na leczenie. Nie potrafię na razie więcej o tym napisać- zresztą kluczowe kwestie omówiłam w poprzednich postach (część pierwsza i druga). Dopiero po kilku miesiącach, a konkretniej, na wakacjach, poczułam ciężar wydarzeń wiosennych. Zwłaszcza, że pogrzeb Babci odbył się w połowie marca, a za pamiętną datę związaną z chorobą mojej mamy uważam pierwszy dzień kwietnia.

Wypadałoby też zaakcentować wątek drugiej babci- kolejnej alkoholiczki w mojej rodzinie.Kiedy widywałam ją w stanie wskazującym, silniej odbierałam to zdarzenie przez fakt, iż wcześniej z moją mamą były podobne jazdy. (Możliwe, że w psychologii jakoś się to nazywa, ale nie wiem jak.)

Myślę też, że studia w Sosnowcu z jednej strony przyczyniły się do zmiany w życiu mojej mamy (patrz wyżej), ale z drugiej- miasto działało na mnie niezwykle depresyjnie. Jedyną rozrywką był fitness i siedzenie przy komputerze. To drugie niestety zbyt mocno kultywuję nawet teraz, gdy mieszkam we Wrocławiu (fitness też, ale to akurat jest dobry nawyk ;). Mam też wrażenie, że przez to, że Sosnowiec jest taki patologiczny, a ja zamknęłam się na ludzi, trochę "zdziczałam" pod względem towarzyskim. Dlatego w 2015 chcę to choć trochę zmienić. Ale o planach będzie innym razem.

Plusy dodatnie
Jakoś pod koniec grudnia ubiegłego roku na dobre wkręciłam się w fitness. W planach mam kilka postów z tej serii. Teraz powiem tylko, że na aerobik chodzę od początku gimnazjum. Miałam roczną przerwę na początku liceum, ale potem regularnie, dwa razy w tygodniu aż po dziś dzień uczęszczam do mojej pani Anety, którą uwielbiam za to, jak te zajęcia prowadzi :D. Jednak pod koniec grudnia ubiegłego roku odkryłam Ewę Chodakowską. Polubiłam jej fanpage, nawet kilka razy przeczytałam od samego początku. I na hura, pierwszym treningiem, który zrobiłam, było "Turbo spalanie" na youtubie. Ciekawie było, nie powiem. Potem robiłam jeszcze, Killera, Szok Trening oraz Skalpel 2. Skalpel Wyzwanie oraz Skalpel nie pociągają mnie aż tak bardzo.
Wiem, że wokół tej Pani jest wiele różnych zdań i opinii. Ja zawdzięczam Jej świadomość korelacji wysiłku fizycznego z dobrym nastrojem, poczucie, że trening pomoże wyzbyć się negatywnych emocji (co w moim przypadku jest szczególnie cenne) i przyjaźniej spojrzeć na świat. Zafascynowała mnie do tego stopnia, że udałam się na jej warsztaty #mygirls we Wrocławiu i do dziś bardzo, bardzo pozytywnie je wspominam- jeden wielki endorfinowy kop. W 2014 roku już na dobre wpisałam w swój rytm dobowy (niemal) trening, ćwiczenia. Odkryłam, że jest mnóstwo filmików na yt, muzyki do ćwiczeń, a ja sama w domu mogę sobie poćwiczyć to, co chcę i jak chcę, bez wydawania pieniędzy na karnet. 

Bardzo dużym plusem dodatnim jest fakt, iż udało mi się przenieść z Sosnowca do Wrocławia, od razu na drugi rok studiów. Kilka rzeczy mam do nadrobienia, ale naprawdę jest to pozytywna zmiana. Chociaż uczelnia nie do końca jest fair wobec studentów, wolę być na miejscu i w pięknym Wrocławiu niż zastanawiać się, kiedy mnie ktoś zaciuka w jakimś ciemnym zaułku Sosnowca. 

Jeśli chodzi o osiągnięcia prywatne, muszę tutaj wspomnieć o wyprawie w Tatry we wrześniu tego roku. Dzięki wspaniałej ekipie spełniłam swoje marzenie, a nawet coś, co nazwałam "ponadmarzeniem".
Marzeniem było zdobyć Rysy. Specjalnie więcej ćwiczyłam przez wakacje, chcąc załapać jak najwięcej kondycji- cardio to główny typ ćwiczeń, który robiłam. I udało się- 8.09.2014 stanęłam na tym szczycie, pokonując ostatkiem sił nagły lęk przestrzeni, który dopadł mnie dosłownie kilka kroków od magicznego słupka. Pamiętam, że kiedy znalazłam się na tej wielkiej przestrzeni, zamiast napawać się widokami, myślałam tylko: jak ja stąd zejdę? Wejść to jedno, ale zejść.... Zawsze byłam wolniejsza w schodzeniu. Na szczęście, dzięki świetnej Ekipie wszystko się powiodło, i to w niezłym czasie- 8h 40 minut w obie strony, plus około 45min przerwy. Jakoś więcej nie potrzebowaliśmy.

Ponad marzenie to cała Orla Perć, na którą namówiła mnie Koleżanka. Mówiła, że była rok temu i nie było źle, a cała trudność polegała na długości trasy i że momentów newralgicznych było malutko. Dodam, że ona sportowcem wyczynowym nie jest.
No i 15 września przeszliśmy Orlą. Łatwo nie było- myślę, że gdyby ktoś mi bardziej obiektywnie opowiedział o tym, to bym się nie zdecydowała jeszcze na to. Ale jak już zaczęliśmy wchodzić, to dokończyliśmy trasę. Pamiętam, że zaczęłam wymiękać w sumie pod sam koniec. To chyba kwestia tego, że włączyłam nadmierne myślenie i hipotetyzowanie, co by było gdyby. Na koniec wydłużyliśmy trasę do Pięciu Stawów. Pamiętam, że zamówiłam dużą (0,5l) herbatę z sokiem malinowym. Wspomnienia...:D Wszyscy wróciliśmy cało, czułam się taka szczęśliwa, że prawie lewitowałam ;)

Kolejnym małym fajnym zdarzeniem jest kurs tańca towarzyskiego, na który się zapisałam od października. Mimo że czuję się jak Pudzian w Tańcu z Gwiazdami, to jednak daje mi to ogromną radość. Niestety, aerobikowe tendencje często dają o sobie znać, a że na balet nigdy nikt mnie nie wysłał, to tańczę jak tańczę :P

Do dość miłych aspektów tego roku dodam pracę- dorywczą, ale całkiem ciekawą. Stałam na promocjach i degustacjach różnych produktów, a od 18 grudnia zaczęłam inaczej patrzeć na siebie w roli kasjera- po prostu przekonałam się do tej fuchy. Lekko nie jest, ale w pewnym sensie mnie to wciąga. Zobaczymy, czy będzie dane mi popracować tam dłużej...

Nie będę teraz sumować tego, bo ciężko jest mi odnieść się do tego obiektywnie. Czuję jednak, że taki wpis powinien się tu znaleźć. 
Teraz lecę na trening, po małym wysiłku umysłowym czas na ucztę dla ciała (no, katorgo-ucztę) ;)

 

niedziela, 28 grudnia 2014

Nareszcie po Świętach

Wiem, że wiele osób uważa, że Święta Bożego Narodzenia to czas ciepła, bliskości, odnawiania więzi rodzinnych itp. Dla mnie to zawsze był ten czas w roku, który, mimo swej szczególnej magii, odciskał dość spore piętno na moich nerwach.

Jeśli chodzi o duchowo-religijną stronę, to zawsze, bez względu na okoliczności, przeżywam te Święta bardzo głęboko. Co się zaś tyczy tradycji i obrzędów polskich, hm...

Odkąd pamiętam, Święta były przygotowywane od strony kulinarnej przez moją mamę i mnie. Kiedy brat mamy i jej bratowa wyrazili łaskawie zgodę, na wspólne święta, robiłyśmy tony żarcia na osiem osób: barszcz, uszka, dwa rodzaje ciasta, karpia, łososia, pierogi z kapustą, kapustę wigilijną, dwa rodzaje sałatek śledziowych na zimno, kompot z suszu...o czymś zapomniałam? Chyba nie. W każdym razie, odkąd tylko zaczynało się wolne w szkole (moja mama jest nauczycielką), chodziłyśmy jak poparzone, wkurzone, i w podłych nastrojach. Oni przyjeżdżali i tylko ładnie wyglądali, a my czekałyśmy z utęsknieniem, aż sobie pójdą. Aha, jeszcze my zawsze obmyślałyśmy prezenty dla całej trójki dzieci- mnie i dwóch kuzynek.

Dwa lata temu brat mamy zmarł nagle na raka i od tamtej pory właściwie spędzamy Wigilię i Boże Narodzenie we czwórkę- mama, babcia, dziadek i ja. Jest mniej spiny, zwłaszcza w związku ze sprzątaniem. Z jedzeniem zawsze będzie spina, bo babcia każe nam robić dużo za dużo jedzenia, a potem sama nie chce jeść i złości się, że tyle zostaje. Takie świętowanie jest dla mnie jeszcze trudniejsze niż z kuzynkami i całą resztą. Z nimi mówi się jak zawsze o niczym i tym samym zarazem, ale jakoś raźniej zawsze jest. W tym roku, kiedy patrzyłam na dziadków, którzy są mi bardzo bliscy (wychowywali mnie od trzeciego do dziesiątego roku życia) i wyraźnie widziałam, co robi z nimi starość, nie było mi wcale do śmiechu i przestawałam czuć tę radość, która powinna mi towarzyszyć.
Czasami zastanawiam się, dlaczego starość wygląda tak, jak wygląda. Nie chodzi mi tutaj o stronę fizyczną- wiadomo, że ciało człowieka nie jest wiecznie młode. Bardziej martwi mnie kwestia mentalna, brak poczucia rzeczywistości, domaganie się nieustająco mojej (i innych) uwagi, zakrzywione spojrzenie na rzeczywistość. To w przypadku babci. Dziadek zaś, mimo swoich 86 lat, jest bardzo bystry i ma dobrą pamięć, ale wszystko to kamufluje, wycofuje się ze świata, woli, żeby ktoś za niego robił najprostsze rzeczy (co wiąże się też na pewno z potrzebą bycia w centrum uwagi)

Tegoroczne Święta to też pierwsze bez Babci od strony Taty. Była mi bardzo pokrewną duszą i zawsze cieszyła się na nasze wspólne kolędowania przy pianinie drugiego dnia Świąt. Kiedy odwiedziłam dziadka i stryjka, niby jak co roku w Święta, czułam tę pustkę. Nawet kolęd nie pośpiewaliśmy.

O stronie żywieniowej Świąt napiszę krótko: nigdy nie przeginam z ilością spożywanych potraw, ale i tak jest to dla mnie niezwykła męczarnia, coby je w siebie wcisnąć. Tak naprawdę smakują mi tylko uszka i barszcz, a cała reszta (z karpiem na czele) jest dla mnie jakoś hiperciężkostrawna i nie sprawia mi żadnej przyjemności a wręcz przeciwnie. W tym roku jedynie na skraju obżarstwa byłam z sernikiem babci- rok temu był sklepowy, to nie tknęłam. A w tym...;)

O tyle jest mi lżej, że tegoroczna przerwa świąteczna to aż dwa i pół tygodnia czasu. Jest tym ciekawiej, że od piątku przed Wigilią pracuję sobie w pewnej sieci sklepów muzyczno-książkowych i bardzo ta praca mi się podoba, mimo całego stresu, jaki w niej towarzyszy. Najprawdopodobniej będę tam na nieco dłużej- dzięki szczęśliwemu przypadkowi zacznę pracować już na własną emeryturę- zaproponowali mi pół etatu na umowę o pracę. Oczywiście, pojawia się kolejna wątpliwość- czy dam radę pogodzić to ze studiami. Ale mam nadzieję, że nie będzie z tym najgorzej.

Już pod koniec stycznia zaczynam sesję- pierwszą we Wrocławiu. Jeżeli ktoś zerka od czasu do czasu na moje wypociny i dotarł aż do tego miejsca w poście (gratuluję serdecznie;) ), to będę Mu bardzo wdzięczna za trzymanie kciuków vel wysyłanie pozytywnych myśli vel modlitwę vel cokolwiek w tym rodzaju- już od początku stycznia, kiedy to zaczynam naukę do moich trzech egzaminów.

Dobrego odpoczywania Wam wszystkim życzę :)

wtorek, 9 grudnia 2014

Czas czasowi nierówny

Ostatnie dni mijają mi dość niejednorodnie. Zazwyczaj upływ czasu odczuwałam w podobny sposób, zarówno na uczelni, jak i w pracy. Teraz praca ciągnie się niemiłosiernie, a ćwiczenia są krótkie (nawet, jeśli trwają cztery godziny zegarowe). Wykłady są nieco dłuższe, ale jeszcze do wytrzymania.
Dziś mam wolne od uczelni. Wolne, czyli bez zajęć, na które musiałabym jechać. Zawsze jest się czego uczyć. A jak nie uczyć, to robić sprawozdania trzeba. Dzisiaj jestem na nogach od 5:50, po roratach i niezbyt dobrze przespanej nocy. I jakoś wyrobiłam się z planami na dziś. Taką mam przynajmniej nadzieję- to się okaże jutro i w czwartek. I dziś właśnie sobie pomyślałam, jakie to zdumiewające, że w ciągu doby można tyle robić. No właśnie. Dzisiaj "robić", a przez większość jesienno- zimowego czasu "nie-robić".
Na pewno pogoda ma na mnie duży wpływ- dziś we Wrocławiu prawie cały dzień, choć krótki przecież, świeciło słońce. A poranne ciemności zaskoczyły mnie przepięknie oszronionym krajobrazem osiedlowym. Od razu się człowiekowi milej żyje...

Grudzień to dla mnie naprawdę magiczny czas...
źródło

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Rozgrzewka

Uwielbiam grudzień. Tegoroczny cieszy mnie tym bardziej, że temperatura jest na razie w miarę zimowa, ale nie przesadnie- tak w sam raz, by poczuć, jaką mamy porę roku ;)
Grudzień lubię oczywiście ze względu na Święta Bożego Narodzenia. A może jeszcze bardziej z powodu Adwentu- co roku chodzę na roraty- tak, te na 6.30 rano i bardzo cieszę się, kiedy plan zajęć pozwala mi na nich być.

Kiedy byłam dzieckiem, atrakcją były rozdawane plansze i naklejki. Po Mszy były loteryjki i śniadanie dla wszystkich- pączek i kakao. Takie zachęty, pamiętam też, że zdarzały rywalizacje między mną a koleżankami, kto wcześniej przyjdzie do kościoła i dostanie niższy numerek. Lampiony też bywały przedmiotem dyskusji. Co odważniejsze dzieciaki stawały na ołtarzu i do momentu zapalenia światła mogły patrzeć na kościół od innej strony. Ech, co to były za czasy...;)

Teraz od dawna nie chodzę z lampionem ani po plansze, ale sentyment i potrzeba chodzenia na roraty pozostały. Na pierwszym roku studiów, w Sosnowcu, moja parafia organizowała je wieczorem. Byłam kilka razy, ale czułam, że to nie to samo,  co poranne wyzwanie. "Za dziecka" mama była przeciwna roratom, bo twierdziła, że to przez nie właśnie zawsze blisko końca roku zaliczałam jakąś anginę albo ciężkie przeziębienie. Teraz też krzywo na mnie patrzy, ale ja i tak robię swoje.

Jestem rannym ptaszkiem, ale wstawać około 45 minut wcześniej niż zwykle, zwłaszcza na początku chodzenia, nie jest łatwo. Czuję się dziś nieco niedospana. Nie zmarnowałam dziś jednak zbyt wiele czasu na niepotrzebne rzeczy, ku swojemu zdziwieniu, i dzień spędziłam dość produktywnie. Magia? Nie, myślę, że to kwestia nastawienia.

Często też się zastanawiam, skąd u mnie takie pozytywne nastawienie na Święta, skoro nigdy, ale to nigdy, one różowe nie były (o tym w osobnym poście). Na pewno jakąś rolę odgrywają w tym stereotypy, wzorce kulturowe, reklamy w sielankowym klimacie.... Możliwe też, że to moment oczekiwania, trwania w nadziei, szykowania się na Coś Ważnego, tak ubarwia nasze życie, popycha do działania. Taka rozgrzewka duchowa przed Nowym Rokiem.


Rorate caeli desuper et nubes pluant justum

niedziela, 23 listopada 2014

Przemyślenia świeżo upieczonej obywatelki

Świeżo, bo te pamiętne wybory były pierwszymi, w jakich uczestniczyłam. I, ku swojemu zdziwieniu, poszłam na nie bez przekonania, poczucia misji czy jakiejkolwiek odświętności (istnieje takie słowo?).
Nie lubię tematów politycznych, dlatego ten post nie będzie do końca polityczny. Bardziej społeczny.

Kiedy chodziłam do podstawówki i często towarzyszyłam dziadkom w oglądaniu dziennika telewizyjnego, wydawało mi się, że co jak co, ale ci "politycy" i "rządzący" to muszą być wykształceni i mądrzy ludzie. (użyłam cudzysłowia-  wtedy nie do końca rozumiałam znaczenia tych określeń). Kierujący się dobrem kraju. Pan Kwaśniewski, Oleksy, Miller- do dziś mam o nich odrobinę lepsze mniemanie niż o pozostałych bohaterach polskiej sceny politycznej.
Kiedy szłam na wybory, jako osoba nieposiadająca prawa wyborczego, uważałam, że to wielkie święto, że Polacy idą głosować, że trzeba wrzucać swój głos do urny.

W gimnazjum zmieniłam nieco swoje podejście do polityków. Słuchając różnych audycji radiowych z ich udziałem i konfrontując to z wiedzą przekazywaną na przedmiocie Wiedza o Społeczeństwie doszłam do wniosku, że polityka to jednak taka dobra i prawa rzecz nie jest. Kabaretowe dialogi z audycji były zabawne, jednak mi nie o taką zabawę chodziło. Zapewne jak większości Polaków.

Jak już wspomniałam na początku, tegoroczne wybory wspominam zupełnie beznamiętnie. Aż zaczynam się zastanawiać, czy mogę siebie rozpatrywać w kategoriach patriotki- jak można tak bez emocji iść na wybory i głosować, nie do końca znając niektórych kandydatów? Wydaje mi się, że pójście na wybory jest pewnego rodzaju przejawem patriotyzmu. Tylko, wybierając kandydatów spostrzegłam, że nie obchodzą mnie wyniki wyborów. Zapewne dopiero, gdy coś zacznie się sypać na moim podwórku, pomyślę nieco więcej o polityce. Czy tak powinno wyglądać podejście statystycznego Polaka do tych spraw?

A to, co zadziało się podczas tego głosowania, pozostawiam bez komentarza.

wtorek, 18 listopada 2014

Czasami

Czasami jedno, niezbyt długie spotkanie (jak na czas niewidzenia się) może bardzo mocno ubarwić spojrzenie na świat.

Czasem jedna myśl, mimochodem usłyszana na przydługawym (choć nawet porywającym) kazaniu, potrafi wskazać drogę, alternatywę dla ciągłej stagnacji i narzekania.


Trochę górnolotne wyszły mi te zdania, ale naprawdę ostatnio czegoś takiego się uczę. Życie życiem, zawsze jakaś kłoda pod nogami się trafi. Ostatnio trzy razy pisałam kolokwium, żeby dopiero za tym ostatnim z łaską otrzymać 3. Ale zdałam, co nie wszystkim się udało. A za każdym razem pisałam wszystko zgodnie z książką. Na jedno kolokwium uczyłam się nie z tego, co trzeba, ale na szczęście zdałam- i to jest najważniejsze.

Brakuje mi słońca. Ale cieszę się z tych mglistych, tajemniczych, trochę nostalgicznych poranków. Chłodu może jeszcze dużego nie ma (bo Dolny Śląsk jest prawie najcieplejszym miejscem w Polsce). Nie obraziłabym się jednak, gdyby temperatura spadła o kilka stopni. Nawiasem mówiąc- nie pamiętam kiedy ostatni raz zdarzyło się, żebym jeszcze około 5-6 listopada jeździła na rowerze, i to w kamizelce, a nie poubierana jak na zimę.

Jest tyle małych rzeczy, którymi można /trzeba warto się cieszyć...

wtorek, 11 listopada 2014

Jesienne zdjęcia i refleksje

Od planowania do realizacji jeszcze długa droga przede mną. Właśnie wróciłam z pięknego miejsca niedaleko Leszna. Spałam sobie w osiemnastowiecznym dworku, chodziłam po lesie i parku... Chętnie zostałabym tam jeszcze kilka dni, ale niestety- studia wzywają.

Kiedy oglądałam pochód konny przez kilka wsi- ludzie poprzebierani za Piłsudskich, Pendereckich i inne ważne postaci- naszło mnie jakieś wzruszenie. Tym ludziom CHCIAŁO SIĘ zrobić coś takiego, nikt im nie kazał. To nie była ich praca, urząd, interesy polityczne itp. Dobrze się przy tym bawili, nikt ich do tego nie zmuszał.W dzisiejszych czasach jest to coraz rzadsze... Ludzie z wiosek wychodzili im naprzeciw, machali, cieszyli się... To było piękne. I jest piękne, że ta tradycja będzie kultywowana.

Mile zaskoczył mnie fakt, że pociąg powrotny nie miał w zasadzie ani minuty spóźnienia :). A nasza jesień tegoroczna- to mi dopiero zaskoczenie! Tyle ciepła, tyle kolorów... Poniżej zdjęcia z pierwszego listopada na Ślęży. Dzisiaj barwy są bardzo podobne, a może nawet piękniejsze... Patrzę i patrzę i się nazachwycać nie mogę....

sobota, 1 listopada 2014

Zapalamy, gaśniemy, kiedyś do nich wrócimy...

Zawsze dziwnie się czuję pierwszego listopada.

W tym roku jakoś podwójnie, albo i potrójnie. Swoją zadumę odbyłam na górze Ślęży. Cmentarze odwiedziłam lub odwiedzę kiedy indziej (lecz w najbliższym czasie).

To wszystko jeszcze za bardzo boli, mimo że nie ma Jej przy mnie od dziewięciu miesięcy.
On odszedł ponad dwa lata temu, ale Brak, który po sobie zostawił, doskwiera nam wciąż mocno.





Myślę, o tym co było, jest i będzie. Staram się działać. Nie narzekać, ale też i nie koloryzować. Wymyślać, tworzyć pewne schematy, stawiać sobie wyzwania.

Chcę poczuć, że żyję. Swoim Życiem.

środa, 22 października 2014

Zamiast

To miał być długi, pełen produktywnych przemyśleń, post. Zainspirowany miliardem kreatywizujących stron, które mają zmienić nasze życie na lepsze tak od razu.

Jednak pogoda, stan niewyspania (bez  żadnego powodu) oraz uporczywie walczące emocje pozwalają jedynie zasłonić się szumem deszczu, muzyką i poszukiwaniem weny. Do czegokolwiek.

sobota, 11 października 2014

Rozczarowana matematyką

Już prawie połowa października. Nie będę oryginalna, kiedy zauważę, że znowu szybko mi wszystko zlatuje. Daty, liczby... No właśnie. One zawsze mnie nieco przerażały. Nie wszystkie, oczywiście.
Taka pora dnia na przykład. Dziś, o której nie zerknęłabym na zegarek, dochodziłam do wniosku, że już jest TAK PÓŹNO. Nawet z samego rana, kiedy wstawałam o szóstej. Ta natrętna myśl towarzyszy mi dzisiaj non stop, rozprasza, na szczęście nie zbyt mocno. Ale jednak.

To, co mi chyba nie zlatuje, to wskazania wagi. Co prawda, dawno się nie ważyłam, ale obiektywnie widzę, że znowu zjadłam ZA DUŻO. Na sztuki, wielkość porcji, wagę...Dodatkowo kusi mnie CORAZ WIĘCEJ potraw i produktów, które jeszcze miesiąc temu uznałabym za absolutnie nie do zjedzenia, niezdrowe, niebezpieczne etc. Niestety, z fit do fat droga bywa krótka. Po ubraniach jeszcze tego nie widzę. Jeszcze..

A propos ubrań, też mam ich ZBYT WIELE. Oczywiście, nie wyrzucam niczego pochopnie, nie czynię też takich zakupów. Ale tutaj ktoś coś da, tam ktoś coś da- ostatnio same dobre jakościowo ciuchy, to co z nimi robić? Ze zmieszaną miną schować do szafy i powoli domykać łokciem drzwi.

Uczę się do kolokwium i włącza mi się narzekacz: dlaczego tych wzorów i definicji jest TAK DUŻO? Co oni sobie myślą? Po czym przypominam sobie, że rok temu o tej porze miałam co najmniej trzy razy więcej kolokwiów i jakoś dawałam radę. A teraz, weszłam w pewną strefę komfortu, nastawiona, że będzie łatwo. Hola, Hola, nie aż tak.

Z mamą jest na razie nieźle, za to babcia wyprawia różne harce. I znowu pytanie nieco matematyczne: dlaczego TYLE RAZY musimy przez to wszyscy przechodzić?

No dobra, wystarczy przykładów. Teraz pytanie zasadnicze: po co mi to liczenie? Matematyka pretensji, wyrzutów (sumienia i nie tylko), rozczarowań i pesymizmu.
Kiedyś wydawało mi się, że mój pesymizm to taki płaszcz ochronny, żeby nie zranić swoich uczuć. Lepiej nastawić się na gorsze. Jak wyjdzie lepsze to bardzo dobrze, a jak wyjdzie gorsze- będzie mniejsze rozczarowanie.
Ostatnio odkryłam, że jednak żyję w pewnym zakłamaniu. Bo i tak w przypadku opcji "jest gorzej", czuję się rozczarowana i ani trochę mnie to nie boli mniej. Nie wiem jeszcze, co z tym zrobić, jak to obejść.

Na razie próbuję się odnaleźć. W tym zamęcie, hałasie, tłoku i nadmiarze, który sama sobie zafundowałam oraz  który po prostu jest wpisany w życie cywilizowanego miasta.

Natenczas odkładam matematykę na bok i staram się pomyśleć. Poczytać. Nawet coś na temat wypożyczyłam- Sztuka umiaru. Z reguły poradników nie czytam. Zobaczymy, czy tutaj cokolwiek znajdę ciekawego... Może oduczę się tej matematyki choć trochę?

czwartek, 2 października 2014

Pierwszy października

Przedwczoraj byłam kłębkiem nerwów- nowa uczelnia, nowi ludzie, jednym słowem- prawie wszystko obce. Wydawało mi się, że wyczerpałam limit nieszczególnie fajnych zdarzeń na początki roku akademickiego w Sosnowcu, ale jednak nie...

Na uczelnię zajechałam szczęśliwie, pierwszą salę ćwiczeń też odnalazłam. Potem mieliśmy długie okno, więc wraz z koleżanką, która również przeniosła się z Sosnowca, doszłyśmy do wniosku, że warto poświęcić ten czas na załatwienie kilku spraw, m. in. przepisania ocen.

Koleżanka pojechała jeszcze na ksero, a ja prosto na pewną katedrę. Tam, po kilkunastu minutach oczekiwania, aż pani kierownik skończy rozmowę, dowiedziałam się, że co z tego, że katedra nazywa się "Katedra Higieny", skoro oni z nami przedmiotu pt. higiena i epidemiologia nie mają... Świetnie. I nie wiadomo, która katedra ma mieć. W międzyczasie zrobiło się dość późno, a ja z przesiadką musiałam dostać się na uczelnię. 

Około stu metrów przed moim przystankiem przesiadkowym mój tramwaj przytarł się z samochodem osobowym. Nic groźnego, ale protokół trzeba spisać, policja i jakieś inne organizacje muszą się zjechać. A pasażerowie czekają zamknięci w środku. Po dobrej chwili zostaliśmy wypuszczeni. 
Już miałam iść na przystanek dalej, żeby wsiąść w tramwaj wiozący mnie pod uczelnię, ale w ostatniej chwili zobaczyłam, że nadjeżdża autobus, który ma napisaną taką samą pętlę jak mój tramwaj. No i jest tuż pod moim nosem. Postanowiłam więc, że zainwestuję w ten bilet jednorazowy i dojadę szybciej (mam kartę miejską, która uprawnia do przejazdu dwoma liniami. Ten autobus nie jeździ akurat tak, żebym mogła tą kartą się posłużyć). 
Za kilka przystanków okazało się, że autobus, owszem, jedzie na tę samą pętlę, ale baardzo okrężną drogą. Wysiadłam więc w ostatniej chwili tak ze trzy przystanki w linii prostej od uczelni i drałowałam "z buta". Dotarłam minutę przed rozpoczęciem wykładu. Uff :)

Wykład nie zdążył się rozpocząć na dobre, bowiem okazało się, że ściana izolująca dwie sale wykładowe, nie jest wystarczająco dźwiękochłonna, wskutek czego mamy stereo (a na drugiej sali, która nam "przeszkadzała", nie było tego efektu...). Po części organizacyjnej przedmiotu prowadząca odwołała wykład, obiecując, że wyśle nam materiały mailem. Czyli wykładu nie było :D

Do domu wróciłam już na szczęście bez szwanku ;)

Jak widać, los dba o solidną dawkę adrenaliny na każdym kroku...


poniedziałek, 29 września 2014

Przyzwyczajenia

Odkąd wróciłam z Tatr, czuję się uspokojona, wyciszona. Pogodzona z tym, co ma nadejść. Zaczęłam nawet lepiej sypiać :) Jednak od kilku dni coraz dotkliwiej czuję brak światła. Powtarzam sobie ciągle: muszę się przyzwyczaić, to kwestia przestawienia. A może lepiej nie zwracać na to uwagi?

Czas przywyknąć do wstawania "za ciemności", przesiadywania najpiękniejszych momentów jesieni w zamkniętych pomieszczeniach, oby niezbyt dusznych. Wracania po zmroku, z duszą na ramieniu, bo każdy cień to potencjalny wróg, obcy, który chce zrobić krzywdę. 

Ale jest też coś, co w tym wszystkim lubię: wracam do rutyny. Do stałych, regularnych czynności. Niesamowicie mnie to uspokaja, daje siłę i odwagę, aby żyć i działać. Przyznam szczerze, że podczas wakacji nieco mi tego brakowało. Oczywiście, wyjazdy, różne działania, które podejmowałam w tamtym czasie, były przyjemne i zapewne miały też jakąś swoją głębszą rolę.

Ja jednak lubię ten czas, kiedy już w miarę oswoję się z planem studiów, wdrożę wszystkie zajęcia dodatkowe i spędzę najbliższe tygodnie w podobny sposób. Ten wypracowany rytm daje mi spory komfort.
No właśnie... Komfort. W związku z tymczasowym uspokojeniem, nabraniem dystansu i względnie dobrą sytuacją rodzinną, czuję się komfortowo. I zaczynam się zastanawiać: czy to jest dobre? Czy ja mam w ogóle do tego prawo? A co, jeśli się do tego komfortu przyzwyczaję?

Momentami aż trudno mi uwierzyć, że dokładnie dwa tygodnie temu, z duszą na ramieniu pokonywałam Orlą Perć, cieszyłam się, że wychodzę ze strefy komfortu. Przez pewien czas myślałam też- dałam radę na Orlej, to i tu dam radę. Teraz jednak pamięć o tym dokonaniu trochę mi się zatarła, widzę, że czasem do furii doprowadzają mnie naprawdę błahe sprawy. Oczywiście, jedna Orla nie zapewni mi radykalnych zmian w myśleniu (przecież jedna jaskółka wiosny nie czyni ;) ). Jednak... zaskoczyło mnie to, jak łatwo mi się przestawić na wygodnicką postawę.

Bardzo nie chciałabym przyzwyczaić się do komfortu.

Czasami jednak, kiedy obserwuję obcych mi ludzi, widzę ich zachowanie, wzburzenie z byle powodu, zastanawiam się: czy nie jestem dla siebie zbyt surowa? Po chwili dochodzę jednak do wniosku, że każdy ma własne wymagania, pod siebie "skrojone". Owszem, jestem ambitna; pewnie gdybym miała tej cechy trochę mniej, byłoby mi łatwiej. Ale chyba tylko pozornie. Taki mam charakter, a jeśli robiłabym coś niezgodnie z charakterem, czułabym się z tym dużo gorzej (nawet, jeśli kosztowałoby mnie to mniej nerwów).

Czytam tak teraz te swoje wypociny i zastanawiam się, czy ktoś to w ogóle zrozumie. Myślę, że jednak je opublikuję. W końcu taka prawda historyczna, jak mawia moja mama ;)

Jeżeli ktoś tutaj czasem zagląda, (Czerwona, pamiętam i dziękuję za odwiedziny ;) ), to życzę mu dobrej, ciepłej (chociaż wewnętrznie) jesieni.

sobota, 20 września 2014

rozstania i powroty

Wróciłam. Głównie fizycznie, bo mentalnie wciąż przemierzam Tatry, powierzając najtrudniejsze trasy w Ręce Najwyższego, ofiarowując swój trud w pewnych intencjach...

Ostatnie dwa tygodnie spędziłam w Białym Dunajcu, na obozie adaptacyjnym duszpasterstw akademickich Wrocławia i Opola. Jest to wyjazd, który polecam każdemu studentowi i świeżemu maturzyście. Chodzą plotki, że jest to obóz matrymonialny nieco- większość intencji na pierwszej pieszej pielgrzymce na Wiktorówki brzmi "o dobrego męża" i "o dobrą żonę". Ja jednak tych wieści, jak na razie,  nie potwierdzam ;)
Każdy dzień to wyprawa w góry oraz Msza Święta. Z pewnością jest to pewien wysiłek, uczestniczyć dwa tygodnie pod rząd w nabożeństwie. Dla mnie też czasem był. Ale kiedy sprawowano Eucharystię na świeżym powietrzu, niedaleko Murowańca na przykład, aż czułam ten Święty Wiatr...
Ten obóz to także, a może przede wszystkim- ludzie. Ci, których poznałam w tym roku, sprawiają wrażenie, jakbyśmy się znali od zawsze. Nie widać podziału "nowi/starzy" (dodam, że byłam też na ubiegłorocznej edycji obozu, ale z innym duszpasterstwem. Teraz, gdy mam porównanie, doszłam do wniosku, że tegoroczna ekipa jest dużo lepsza od poprzedniej. Chociaż wiadomo- co kto lubi...)

Niektórzy wiedzą już z poprzednich wpisów, że w górach jest wszystko, co kocham. Tym razem wracam z wycieczki o kilka centymetrów wyższa. Rozpiera mnie radość (i trochę duma): weszłam na Rysy oraz udało mi się pokonać całą Orlą Perć za jednym razem :D (to były, rzecz jasna, odrębne wycieczki ;) )

Rysy to było moje marzenie do zrealizowania na ten wyjazd. Specjalnie ćwiczyłam bardziej niż zwykle- ręce, kondycję i plecy. Widoki były nieziemskie, udało nam się nawet zobaczyć widmo brockenu. Ja, idąc jeszcze pod górę, czułam, że wejść to jedna sprawa, a co dopiero zejść. Zaczęłam więc już wtedy napędzać się negatywnie myślą o schodzeniu, wskutek czego nie zrobiłam ani jednego widoczku na szczycie....;) Jeśli ktoś by się wahał, to zamieszczam poniżej pożyczone z sieci zdjęcia i zapewniam- tak było, i tak może być, jeśli trafi się w pogodę:


źródło
Dodatkowo poczułam się mile połechtana swoim czasem przejścia. Czasówka z Czarnego Stawu pod Rysami na Rysy to 3h 50min, a my poszliśmy od Morskiego Oka do szczytu w 3h 30min. Zejście natomiast zajęło nam 2h 40min, kiedy czasówka zapowiadała prawie 4h!


Orla Perć natomiast to było coś, co leżało jeszcze ponad moimi marzeniami. Bałam się, że nie mam wystarczającej siły i kondycji, że mój lęk przestrzeni (mimo że niewielki) może przeszkodzić w zdobyciu tych szczytów. Jednak kiedy dowiedziałam się, że ekipa z Rysów uderza na Orlą, pomyślałam, że trzeba pójść za ciosem. I nie żałuję, choć przeczuwam, że prędko tej Orlej nie powtórzę ;)
Mnóstwo łańcuchów, wspinaczka po skałach, dwie wąskie, śliskie i chybotliwe drabinki. Pełna ekspozycja, przepaści w bród, no i czas przejścia- ponad dwanaście godzin i nie ma co liczyć na skrócenie- można to przypłacić zdrowiem albo nawet życiem.
Trafiliśmy na idealną pogodę- słońce, doskonała widoczność, suchy szlak, nie za dużo wiatru...
Ja sama zdecydowałam się na tę trasę głównie dlatego, że czułam się do niej w miarę przygotowana- w duchu dziękowałam sobie za swój upór ćwiczenia sześć razy w tygodniu w ostatnim czasie. To dało mi pewność, że jakoś sobie poradzę. W przeciwnym razie podświadomie bym się blokowała, nie wierzyłabym w swoje możliwości (które, nawiasem mówiąc, byłyby na pewno dużo mniejsze).

Ciekawsze momenty z Orlej (też pożyczone- tym razem ze względów bezpieczeństwa nie było wielu okazji do wyciągania aparatu i cykania fotek):

źródło 
 
 
źródło

Wróciłam uskrzydlona, podbudowana i pełna pozytywnej energii. Tatry żegnały nas tak piękną, letnią pogodą, że aż żal było wyjeżdżać. Mam nadzieję, że starczy mi tego, co nałapałam, jeszcze na długi czas...

niedziela, 31 sierpnia 2014

Studia w Sosnowcu to już przeszłość! :)

Nie płacz
w liście nie pisz
że los ciebie dotknął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka
to otwiera okno *

Odetchnęłam z ulgą:


Kilka słów wyjaśnienia:

Jestem studentką, w październiku zacznę drugi rok studiów. Los tak chciał, że na pierwszy rok posłał mnie na studia nie od rodzinnego Wrocławia, ale do Sosnowca. Początkowo byłam załamana i przerażona. Pomyślałam jednak, że po pierwszym roku spróbuję się przenieść. A jeśli nie- cóż, mam autostradę A4, więc te prawe 250 km to nie będzie wielka rzecz do pokonania. Zawsze też brałam pod uwagę rzucenie tych studiów, tak z dnia na dzień. Tego typu myśli miałam wcale niemało, ale z Bożą pomocą udało mi się wytrwać.

Niedawno dowiedziałam się, że zostałam przeniesiona na drugi rok moich studiów do ukochanego Wrocławia :D

Kiedy przyjechałam szukać pokoju do wynajęcia, ujrzałam szare, bure miasto górnicze. Każde większe skrzyżowanie to rondo z torami tramwajowymi przez środek. Bez sygnalizacji świetlnej- istne cudo, zwłaszcza dla kierowcy (ja) z rocznym stażem (jeżdżenie prawie zawsze tymi samymi trasami we Wrocławiu). Udało mi się prawie dojechać do Łodzi, zanim trafiłam do Sosnowca :)

Po obejrzeniu trzech pokoi wiedziałam już, gdzie zamieszkam. Pokój dwuosobowy, na razie współlokatorki nie miałam. Pokój był jednym z trzech wynajmowanych na całym piętrze domu jednorodzinnego. Plus kuchnia, ubikacja i łazienka. W sumie- takie studenckie mieszkanie. Pod nami mieszkała właścicielka (nazywana przez nas Babcią). Wejścia mieliśmy osobne.
Nie powiem, mieszkało się naprawdę dobrze. Wszyscy współlokatorzy nieimprezowi, raczej spokojni. Zdarzały się małe spięcia, ale naprawdę nie mam na co narzekać :)

Kiedy pod koniec września się wprowadzałam, była piękna pogoda. Złota, polska jesień, z temperaturą pasującą do spokojnego lata. Odwiozła mnie mama, z całą masą tobołów. Okazało się wtedy, że mam już współlokatorkę. Z Krakowa. Babcia myślała, że to z mojego kierunku. Okazało się, że nie, ale też na pierwszy rok szła.
Pierwsze starcie z M. było całkiem sympatyczne, ale pod koniec okazało się, że ona pali. I chce to robić w pokoju. Ja nie paliłam i nie palę, zasadniczo jestem wrogo nastawiona do palenia w pomieszczeniach, nawet z otwartym oknem. Na szczęście potem M. wychodziła palić poza dom.

30 września była immatrykulacja. Dla mnie około 12, dla M. o 10. Pamiętam, że ze stresu uwierzyłam M., że wszyscy mają na 10. Wskutek czego składałam ślubowanie (czy jak to się tam nazywa) dwa razy.

1 października był również bardzo interesujący. Sprawdziłam sobie dokładnie, gdzie i którym tramwajem powinnam pojechać na uczelnię. Z jakiego przystanku i o której. Wyszłam rano, specjalnie z małym zapasem czasu, w razie wu. No i okazało się, że mój tramwaj nie przyjedzie, bo się rozkraczył. Mają przyjechać autobusy zastępcze. Kiedy? Nie wiadomo...

Czując lekką panikę, wsiadłam do pierwszego autobusu, jaki podjechał na przystanek i zapytałam kierowcy, jak dojechać tam a tam. Coś tam podpowiedział, wysadził w centrum. Pytałam to ludzi, to kierowców autobusów. Koniec końców wysiałam koło uczelni. Spóźniona o kwadrans. Akurat tyle, żeby dobiec do sali i zobaczyć swoich wychodzących z zajęć organizacyjnych z jakże ciekawego przedmiotu pt. higiena i epidemiologia. Cóż, tak to bywa. Dodam jeszcze, że nie przeczytałam ze zrozumieniem instrukcji na bilecie, i zamiast kupić jeden i korzystać z niego przez godzinę, za każdym razem kupowałam nowy godzinny. Podobno jestem brunetką ;)

Kolejne dni to było oswajanie się z paszczą lwa, do której zostaliśmy wpuszczeni. Wiele moich koleżanek (oraz nieliczni koledzy- tych było jak na lekarstwo) wybrali analitykę medyczną jako studia na przezimowanie. Zamierzali poprawiać matury i iść na lekarski, dentystyczny itp.

Okazało, się, że różowo nie będzie. Plan, zarówno w zimowym jak letnim semestrze, dawał w kość. Około 30godzin (zegarowych!) w tygodniu plus czas na dojazdy... Są cztery różne budynki w trzech osobnych miejscach. Komunikacja miejska to jakiś koszmar- dwa tramwaje, z czego ten sensowniejszy co 20minut w porywach...
No i kolosy. Czyli kolokwia, koła, jak kto woli. 5-8 tygodniowo! I tak do sesji. W większości to pamięciówka- zakuć, zadać i ponownie zakuć na sesji.

Malutką zaletą był fakt, że dużo przedmiotów kończyła się szybciej niż z końcem semestru. Czyli było jak nauczyć się do sesji. O ile umysł był jako tako przyzwyczajony do gromadzenia tylu informacji.
Ponoć taki system miał nam ułatwić naukę do sesji. Ja mocno w to wątpię. Nie potrafiłam uczyć się na kolosy inaczej, jak tylko poprzez pamięć tzw. krótkotrwałą. Ta "głębsza" była dość oporna ;) 




Było mnóstwo chwil samotności. Nieświadomej, bardzo bolesnej. O chwilach, kiedy dzwoniłam do mamy na pocieszenie a słyszałam ją w stanie nietrzeźwym nie wspomnę. Miasto jest szare, bure i niebezpieczne. M.- moja współlokatorka znalazła w Sosnowcu miłość życia i ciągle jej nie było. Inni siedzieli u siebie i zakuwali. Rzadko kiedy udawało nam się rozmawiać, zwłaszcza jedna koleżanka była nadambitna- zdarzało się, że całą dobę nic nie jadła, popijała energetyki; sporadycznie przemykała się do toalety.
Jedyne, co mi tam odpowiadało, to ceny karnetów fitness. Na tle Wrocławia- taniutko. (Chociaż ja u siebie na osiedlu fitness mam za darmo, więc...ale tak się pocieszałam.)

Jeżeli wbłądzą tu jacyś przyszli studenci ŚUMu, lojalnie ostrzegam- nie za bardzo jest czas na imprezy. No i w Sosnowcu jest jeden jedyny studencki klub w akademikach. W weekendy przychodzą "starsi panowie"- poderwać młode dziewczyny. W tygodniu, tzn. w czwartki będziecie mieć pewnie tyle zajęć, albo jakiegoś kolosa na piątek, że nie będzie za bardzo jak. Ja imprezowa za bardzo nie jestem, ale..;)

Ludzie: przyznam, że trafiłam do bardzo fajnej grupy. Na luzie wszyscy, każdy się dzielił tym, co miał. Czytaj: pytaniami  z poprzednich lat, bo bez nich w zasadzie ani rusz... Niestety, większość była zamiejscowa, więc nie za bardzo udało mi się nawiązać dłuższe znajomości.



Semestr letni wspominam jak rollercoaster: wstawałam między 4 a 5.30, żeby uczyć się na dziś na kolosa. Co prawda, nie wysiadywałam za bardzo po nocach, bo jestem rannym ptaszkiem, ale i tak czułam się non stop zakręcona. Często w piątki, po godzinie 12, już po zajęciach, byłam taka wymęczona, że myślałam, że już 17 jest.

Takie to były perypetie eks-studentki sosnowieckiej.  Gratuluję wszystkim, którzy tutaj dotarli :). W związku z bogatym repertuarem pt. studia w Sosnowcu, przewiduję jeszcze jeden post co najmniej. Mam nadzieję, że już nieco krótszy i lżejszy...


Największym, niewątpliwym plusem tej sytuacji był fakt, że moja mama, dziś trzeźwa alkoholiczka, osiągnęła beze mnie własne dno, od którego, z pomocą swoich koleżanek, udało jej się odbić. Jestem przekonana, że gdyby nie moja ciągła nieobecność w domu, jej choroba trwałaby dalej. Z tego powodu wspominam też ten czas, zwłaszcza wiosnę tego roku, jako jeden z najtrudniejszych w moim życiu.

Na zakończenie, może do zadumy na dzisiejszą niedzielę...? Cały wiersz, którego fragment na początku posta:



Kiedy mówisz

Nie płacz
w liście nie pisz
że los ciebie dotknął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka
to otwiera okno

odetchnij
popatrz
spadają z obłoków
małe-wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia

a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś
gdy mówisz że kochasz 

ks. Jan Twardowski*



*źródło

wtorek, 26 sierpnia 2014

Chciałam wrócić do dzieciństwa

... w znaczeniu literackim. Od podstawówki do końca gimnazjum pochłaniałam książki przygodowe niczym gąbka wodę. Tygodniowo mogłam i pięć książek łyknąć! ;) W szkole podstawowej miałam nawet dwie karty, bo już się daty wypożyczeń nie mieściły (tak, tak, to był jeszcze system "analogowy"- wielkie biurko z mnóstwem przegródek ;) ).

Sięgnęłam po Księcia Mgły C. R. Zafona. Koleżanka poleciła mi go, więc żeby coś to moje czytelnictwo poratować, spędziłam nad tym tytułem część soboty i niedzieli. Warto. W sumie, nastawiałam się na powieść, czyli jak mówi definicja- coś wielowątkowego, zastałam jednak po prostu długie opowiadanie. Mimo to nie poczułam się zawiedziona. Lekko się przyswaja. Podczas czytania Księcia czułam, że to książka dla dzieci. Nie tylko małych.


źródło  
PS  Szukając okładki, natrafiłam na informację, że jest to pierwszy tom sagi. Zobaczę, czy pozostałe tytuły też są warte uwagi.

sobota, 23 sierpnia 2014

Starań o pracę ciąg dalszy

Dobrnęłam szczęśliwie do końca szkolenia. Oto, co działo się przez ostatnie dwa dni kursu:

czwartek
Siedliśmy na słuchawki. I zaczęliśmy dzwonić. To znaczy, odpaliliśmy program, który wybierał nam z bazy danych numery i  dzwonił. Kiedy ktoś odbierał (bądź włączała się poczta głosowa), wyskakiwał nam skrypt umożliwiający zapis przebiegu rozmowy.

Pierwsze odbierane połączenia to był mały horror. Każdy z nas nie wiedział, czy dobrze go słychać, bał się swojego rozmówcy niemiłosiernie. Zatem popełnialiśmy dużo błędów, które były wcześniej omawiane. Jak to się mawia- pierwsze koty za płoty.

Celem naszych rozmów było pozyskiwanie klientów z konkretnego rejonu Polski, oferowaliśmy im niższe od ich dotychczasowych stawki za pewną usługę. Liczy się "produkcja", czyli ilość umów zawartych przez konsultanta. Od każdej z nich dostaje prowizję (plus normalna stawka godzinowa). Minimalna norma to dwie dziennie. Nie wydaje się być dużo- siedzisz w pracy osiem godzin i gadasz do ludzi, cóż to jest- zaklepać dwie umowy...?

Trzem spośród ośmiu osób z naszej grupy udało się zrobić umowy. Jedna z nich miała nawet dwie. Nie, ja nic nie ugadałam. Coach była z nas zadowolona, uważała, że np. w moim przypadku umowy to kwestia czasu, bo błędów wielkich nie robię. Wszyscy czuliśmy, że te pochwały są na wyrost, powinny nas zmotywować do działania.

piątek
Siadamy od razu na słuchawki. I... zatwardzenie jakieś. Na sześć godzin wybierania numerów  80% nie odbierało telefonów lub włączała się poczta głosowa. Trenerzy słuchali nas sobie co jakiś czas, podpowiadali. Miałam kilku klientów, którzy naprawdę wyglądali na zainteresowanych, ale nie dawało rady dokończyć umowami jeszcze dziś. Czyli nic. Piątek to zły dzień na dzwonienie.

Dwóch chłopaków z mojej grupy miało w tym call center kolegę, który wyciągał kosmiczne ilości umów, więc podesłał im po jednej umowie. Koleżanka miała jedną umowę, pierwszą od początku dzwonienia w ogóle.

Pod koniec pracy podsumowano nas. I tak:
-osoby które miały dwie umowy lub jedną w pierwszym dniu dostaną na umowie stawkę godzinową, którą nas kusili przy rekrutacji (12zł brutto  za godzinę)
-osoby, które miały jedną umowę w drugim dniu- stawka 10zł brutto za godzinę i jeśli się podszkolą (czytaj: produkcja będzie właściwa)- dostaną te 12zł
-osoby bez umów- czytaj: tylko ja, sierota- "mamy dla ciebie inną kampanię, zaraz Ci wszystko wytłumaczymy"

Zapytałam się zaraz o stawki. Ale nie doprecyzowałam, o jakie. Miałam na myśli moje godzinowe wynagrodzenie, a coach zrozumiała to jako o stawki, o których mam informować klientów. Zbyt późno to zrozumiałam...

No więc siedzę i czekam. Reszta poszła, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią, a mnie, jak zwykle w takich stresowych sytuacjach, zupełnie bez powodu, zaczęło się robić wilgotno pod oczami. Twardo czekam. W końcu pewna pani, bardzo kąśliwie potraktowana przez swojego zwierzchnika (który na dobrą sprawę mógłby być jej synem), opowiada mi o nowej kampanii. Produkt ten sam, tylko mam przedłużać umowy obecnym klientom. Łatwizna. Mówisz im o aneksie do umowy, kusisz obniżkami stawek. Gdyby pytali o tę dodatkową taryfę, to mów im, że bez zmian albo, że nie chce ci się wyświetlić. Bo wiesz, ona tak naprawdę wzrasta. Potem czytasz im parszywie długie klauzule. I tak cię nie będą słuchać. Pytam, czy mam im je potem tłumaczyć, tak jak to miało być na poprzedniej kampanii. Nie, no co ty, po co? Im i tak się śpieszy. Potem mówisz, że dodatkowo, ekstra włączamy im usługę X. I że jest ona bezpłatna. Co z tego, że tylko przez pierwsze trzy miesiące, a potem 3,99zł? W sumie to naprawdę dobra rzecz, jedna z niewielu, którą ta firma wymyśliła.

Kiedy to usłyszałam, zbaraniałam. Wciąż byłam skołowana tym wszystkim. Naprawdę starałam się, rozmowy prowadziłam zgodnie z tym, co przekazano nam na kursie. No cóż, zrządzenie losu, tacy mi się trafili rozmówcy. Ale w tamtej kampanii mówiliśmy im prawdę. A przynajmniej byliśmy o tym przekonani. Tutaj mam otwarcie kłamać klientowi? I to zaufanemu, który już korzysta z usług tej firmy???
 Pod koniec rozmowy ośmieliłam się wreszcie zapytać o wynagrodzenie. Hm, od 7 do 11zł brutto plus oczywiście premie za przedłużone umowy. I zaraz zapewnienie: nie martw się, na pewno dobrze ci pójdzie. Nie każdy dobrze się czuje na X zewnętrznym, ja na przykład wolę na wewnętrznym.

Wyszłam stamtąd na miękkich nogach. Miałam ochotę cofnąć czas i zakończyć te kursy w środę. Dwa dni zmarnowane. Nie chodzi o to, że czuję się niedoceniona z powodu braku umów i przesunięcia na inną kampanię.
Poczułam się oszukana. Z jednej strony rozumiem, że to call center ma wywiązać się z pewnej liczby umów na miesiąc czy na ileś tam, ale z drugiej... W tamtym call center panuje dwulicowość. Niby miła atmosfera, ale czasami lecą takie komentarze, że lepiej być głuchym.
No i to ciśnienie na produkcję umów. Jeśli ktoś ma szczęście i gadane, to rzeczywiście potrafi doskonale na tym zarobić. Ja chyba po prostu nie umiem oszukiwać ludzi. Ponoć w moim głosie jest za mało pewności.

Mam też złe przeczucia: już widzę, jak okazuje się, że nie umiem tak okłamać klienta, więc produkcja jest za słaba. Więc stawka idzie w dół. A to nie jest lekka praca. Na każdą godzinę zegarową jest pięć minut przerwy, przy ośmiu godzinach pracy jest jeszcze dwudziestominutowa przerwa obiadowa. Spotkałam się z różnymi obelgami, chociaż w ogóle nie brałam ich do siebie. Możliwe, że byłam za mało uparta w rozmowach z klientami.

Na szczęście umowy mamy podpisywać w poniedziałek. Już wiem, że tam się nie pojawię. Nie chcę pracować ponad siły na drugim końcu miasta, żeby za psi grosz wpędzić się w nerwicę.

Uważam, ze taka była wola Nieba. Cieszę się z pierwszych trzech dni kursu, bo były one naprawdę interesujące, spróbuję też zgłębić temat marketingu we własnym zakresie. Powoli przestawiam się na tryb wakacje. Nie na długo już, ale dzięki temu, że call center mnie nie chce- pojadę w Tatry na dwa tygodnie!!! Ci, którzy czytali poprzednie posty, mogą się zorientować, że uwielbiam góry.

Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ;)
źródło




środa, 20 sierpnia 2014

Studenckie wakacje

Minęła już połowa moich wakacji. Za nieco ponad miesiąc wrócę na studia, tymczasem rozglądałam się za jakąś pracą. Tak mniej więcej na miesiąc. Rozesłałam mnóstwo cv. Najbardziej zależało mi na stanowisku recepcjonistki, najlepiej w jakimś klubie fitness, ale niestety.
Powoli zaczynałam tracić nadzieję, aż w końcu zadecydowałam: wysyłam wszędzie, nawet na call center i ulotki. I sypnęło mi telefonami. Poszłam na trzy rozmowy, wszystkie z call center. Jedno z nich zgodziło się wziąć mnie na szkolenie.

Tak więc, siedzę i się szkolę po sześć godzin dziennie, od poniedziałku. Od jutra mam się już szkolić w praktyce- na słuchawce. Wydaje mi się, że od tego, jak sobie tam poradzę (czytaj, do ilu klientów wyślę umowy), zależy moja praca tam.
Szkolenie dość ciekawe, atmosfera przyjemna (ponoć moja 10-osobowa grupa trafiła na fajną trenerkę coach (fuj! nie lubię anglicyzmów, ale ona sama o sobie tak mówi). Poniżej kilka zabawnych konkluzji z dni minionych:

dzień pierwszy
Jest miło, sympatycznie, choć wszyscy są trochę spięci i podenerwowani. W firmie wszystkie stanowiska się "piastuje", co mnie niezmiernie bawi: witam, nazywam się tak a tak i piastuję stanowisko konsultanta klienta firmy x.
dzień drugi
Coś, co mnie zainteresowało: reguły omamiania klientów, czyli jak wywrzeć na nich wpływ, żeby coś wzięli. Na przykładach reklam telewizyjnych, czyli nadrobiłam ostatnie kilka miesięcy nieoglądania tv (nie oglądam od kilku lat, ale zawsze to jakaś nadróbka). Na do widzenia dostaliśmy 15 stron A4 skryptu, który mamy sobie ogarnąć i przejrzeć. Informacje tam zawarte nawet przydatne, ale zupełnie nieskładnie ułożone.

dzień trzeci
Zaczynamy od małego testu wiedzy, na szczęście w wersji ustnej i ze sporą pomocą trenerki. Odsłuchujemy źle prowadzone przez konsultantów rozmowy i omawiamy, co w nich jest nie tak. Potem odgrywamy w parach rozmowy konsultant-klient według wylosowanych kryteriów. Ponoć mam świetną emisję i barwę głosu, przyjemnie się mnie słucha (do teraz nie wierzę w to, co usłyszałam od trenerki).
A od jutra słuchawka. Mam mnóstwo wątpliwości. Oferta, którą mam przedstawić klientowi wydaje się być przejrzysta i jasna. W mojej głowie jednak zawsze rodzi się jakieś "ale". No i pytanie, jak będę znosić wywieranie presji na wykonywanie umów (bo trzeba wyrabiać normy). No i czy w ostatniej chwili przed podpisaniem umowy nie będzie żadnych zastrzeżeń- słyszałam, że lubią się doczepić jakiś szczegółów i w związku z tym zaproponować niższą stawkę godzinową o około 30%.


Ale nic to. Co ma być, to będzie- jak mawiała moja Świętej Pamięci Babcia.

środa, 13 sierpnia 2014

Kontrasty (2)

Dziś po raz pierwszy pracowałam w galerii handlowej na promocji, jako hostessa. Wcześniej wykonywałam już ten typ pracy, ale zawsze w jakiś normalnych, wolnostojących sklepach.

Drogeria, do której mnie wysłano, miała długie i wąskie alejki. A ja spacerowałam (trzy kroki w prawo i trzy kroki w lewo) wzdłuż "mojej" półki- z kosmetykami, które reklamowałam. Dobrze, że mogłam chodzić, nie wytrzymałabym stania w miejscu przez sześć godzin...

Nigdy nie przepadałam za galeriami handlowymi. Teraz już wiem chyba, dlaczego. Tutaj zawsze jest dzień. Jasno zapalone światła, wypolerowane szyby. W kółko leci muzyka, w dodatku stereo- tę z korytarza przebija ta drogeryjna.

Uśmiech przyklejony do twarzy, kilkadziesiąt stron prezentacji wkute na pamięć. Nie wiadomo, kto jest tajemniczym klientem, czy ktoś z firmy nas nie obserwuje. Około dziesięciu kamer w sklepie sprawdza moją uczciwość.

Ruchu dużego nie było, nie narzekam. I podziwiam etatowe pracowniczki- mają wyćwiczone uśmiechy, życzliwość, cierpliwość i "maski" wypracowane do perfekcji.

***
Miałam też jedno zabawne zdarzenie. Koło mojej półki przechodziła dziewczyna ze swoim chłopakiem. Najpierw "na odległość", potem oglądali produkty z kategorii tych, które reklamuję, więc zaczęłam swoją tyradę: Dzień dobry, chciałabym przedstawić państwu nową linię kosmetyków... i tak dalej. Ich rozbawienie rosło z chwili na chwilę. W końcu przerwałam i spojrzałam na nich pytająco. A chłopak: Przepraszam, czy wie pani, czy jeśli żel pod prysznic pachnie jak kisiel, to jest dobrze?
Zbaraniałam. Chcąc wyjść z tego obronną ręką, powiedziałam: yyy... To zależy jaki efekt chciał osiągnąć producent..
Na to dziewczyna: Ee, to nie o to chodziło. Bo wie pani...- urwała i zaczęła się śmiać. Na to jej chłopak przerwał: Nieważne. Chodźmy już. Do widzenia i miłego dnia życzę.
I poszli sobie, wyraźnie rozbawieni. Dodam, że nie reklamowałam żadnych artykułów do kąpieli...;)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Kontrasty (1)

Ostatnio mam wiele myśli na raz w głowie i ciężko jest mi je przekuć na jakiś sensowny post. Postanowiłam więc stworzyć kategorię "kontrasty". W tych notkach będzie kilka luźnych refleksji, często niepowiązanych.
***

Czytam właśnie Poza horyzonty Jaśka Meli. Kto o nim nie słyszał, niech się wstydzi (i zajrzy, na przykład tu). Treści tym razem nie przedstawię, ale jeżeli ktoś jest na etapie "mam pod górkę, nic mi nie idzie, a życie jest długie, szare i po nic", to niech po nią sięgnie. Zmienia się punkt widzenia diametralnie.

***
Lubiłam swoje osiedle. (Spokojnie, blisko centrum, ale bez afer, bo praktycznie sami emeryci tu mieszkają.) Dopóki się nie przeprowadziłam na studia do Sosnowca. Teraz, gdy mam tutaj znowu mieszkać, cieszę się, ale... Wybrałam się dziś po zakupy do warzywniaka. Przede mną trzyosobowa kolejka. Emeryci. Zanim jeszcze tam stanęłam, nakładałam pomidory przed sklepem do siatki. Starsza pani koło mnie też wybierała limę i mówiła do pracownika:
- Proszę pana, dlaczego te pomidory są takie zimne?
- Bo były w chłodni.
- Ale dlaczego wkładaliście je do chłodni?
- Żeby się je lepiej przechowywało.
- Ale...- i tu zaczyna się monolog owej pani, krytykujący wszystko i wszystkich, a już pomidory z chłodni w szczególności.

Wchodzę do środka. Przede mną wspomniana kolejka. Klientka przy kasie długo wybiera drogie dość owoce (nektarynki, banany itp.). Płaci wreszcie, komentując usłyszaną kwotę (ponad trzydzieści złotych) :ja tyle na mięso, co u was nie wydaję (cytat dosłowny). Zbiera się do wyjścia, kiedy do środka wchodzi jakaś kobieta:
-Sąsiadko! Kupcie mi jeszcze pół kilo białej fasolki
- Eee, no dobrze. Pani nakłada.
Pani nakłada i mówi kwotę, kiedy nabywczyni fasolki orientuje się, że po prostu wcięła się w kolejkę (która, notabene, przestała się już mieścić w budce, czyli jakieś 8-10 osób)
- Ojejku, bardzo państwa przepraszam, ja myślałam że jeszcze nie zapłaciłaś (to do pani od owoców). To wygląda jakbym bez kolejki kupowała, ojej, przepraszam państwa..- i tak jeszcze dobrą chwilę, w międzyczasie wymieniając uwagi z sąsiadką. A kolejka stoi i ćwiczy cierpliwość... Aha, pani od owoców bardzo długo zastanawiała się i wypytywała sprzedawczynie: dlaczego te maliny są takie ciemne?

Ech, no właśnie- emeryci. Kiedy mieszkałam w Sosnowcu, przebywałam z ludźmi w moim wieku, a w okolicy mojego mieszkania przeważali ludzie pracujący z dziećmi w wieku szkolnym. We Wrocławiu od razu dostrzegłam tę różnicę- kiedy w każdym miejscu "publicznym"- mam na myśli sklepy, przychodnie itp.- widzę mnóstwo osób starszych, często narzekających jak powyżej, tracę energię do życia. Zaczynam się czuć tak, jakbym miała te 60+, a nie 20 lat.

Nie chcę tutaj kwestionować mądrości i innych walorów, które płyną z przebywania z osobami starszymi. Jestem o tyle szczęśliwa, że wciąż posiadam dziadków z obu stron i babcię. Staram się to doceniać (chociaż nie łatwo mi to przychodzi). Jednak wolałabym, żeby średnia wieku na moim osiedlu była nieco niższa...

Niewykluczone też, że zmienię zdanie, kiedy zacznie się rok akademicki i powroty na moje emeryckie osiedle będą dla mnie wielką przyjemnością, po całym dniu spędzonym w hałasie i pędzie.

***

Powyższe historie, w kontekście Jaśka Meli dają mi do myślenia. No i kontrastują ;)

piątek, 8 sierpnia 2014

Kiedy jest coś nie tak...

..staram się uciec. Wczoraj miałam już o tym napisać, ale wolałam jednak podejść do sprawy z większym dystansem.
Kiedy szłam odwiedzić dziadków (którzy mieszkają dwa bloki dalej), podskórnie czułam, że coś jest nie tak. Pozasuwane rolety, pozamykane okna. Na domofon odpowiedź dopiero za trzecim razem dzwonienia (mamy nasz ustalony "rytm" dzwonienia).

Dziadek wpuszcza mnie do mieszkania, ma niewesołą minę. Wchodzę i witam się z pustym przedpokojem. Już wiem, gdzie należy szukać babci.
Leży w łóżku, pijana jak bela (dosłownie), ledwo mnie rozpoznaje. Plecie od rzeczy.
A dziadek, jako wierny mąż, udaje, że nie wie dlaczego, tak się stało. Pyta się mnie, co babci jest. Odpowiadam jak zwykle: oboje dobrze wiemy, dziadku, o co tu chodzi. O alkohol.
Patrzę, jeszcze, czy mają coś w lodówce i mówię dziadkowi, że jakby się coś działo, to ma dzwonić.
Wychodzę.

Widywałam już takie obrazki u nich nie raz (dla ścisłości: dziadek był trzeźwy). Jednak za każdym razem tak samo mnie to boli. Zawsze mam nadzieję, że wybudowałam już sobie jakiś pancerz. Że skoro przez tyle lat przerabiałam to na mamie, to już powinnam znosić to lepiej.
Nic z tego.

Zawsze czuję wtedy frustrację: że nie mogę niczego z tym zrobić. Bo tak już musi być, dopóki alkoholik sam o tym nie zadecyduje (dla zainteresowanych: pisałam o tym tutaj i tutaj). W przypadku mojej babci jest to o tyle trudniejsze, że u osób starszych szanse na leczenie są dużo mniejsze, a przy rozwijającej się chorobie Alzheimera- praktycznie żadne.
Mam w sobie wtedy mnóstwo energii, ADHD właściwie, z którą muszę coś zrobić. Jakiś trening na śmierć i życie, albo spacer donikąd.

Jako że wczoraj złapały mnie też jakieś sensacje żołądkowe, musiałam nieco ograniczyć kanalizowanie swoich emocji. Dzisiaj nadrobiłam ponad trzydziestokilometrową przejażdżką na rowerze.

Zatem: kiedy jest coś nie tak, staram się uporać z tym poprzez aktywność fizyczną. Mam nadzieję, że nie zacznę popadać w przesadę...




Tak czy siak, uważam, że rower to najwspanialszy środek lokomocji :D
Zdjęcię jest mojego autorstwa

czwartek, 7 sierpnia 2014

Nie tylko dla biegających

... a może właśnie dla niebiegających?

Na swoje urodziny (które obchodzę w lipcu) dostałam książkę Christophera McDougalla pt. Urodzeni biegacze. Przyjrzałam się pozycji z rezerwą- darczyńcą był wszak mój ojciec chrzestny, kilkuletni miłośnik biegania (szykuje się w tym roku do maratonu). Dobrze, wiem, że uwielbiasz ten sport i za to Cię bardzo szanuję, ale żeby dla mnie?
Wiedział doskonale, że co jak co, ale biegać to ja nigdy nie umiałam i nie umiem. Czy się nauczę? nie wiem. Próbowałam kilkanaście razy- nic z tego. Jakiekolwiek sprawdziany lekkoatletyczne, którymi męczyli mnie na wuefie, zaliczałam z przymrużeniem oka nauczycieli (między 2 a 3-). A moje rodzina, zwłaszcza dziadkowie z obu stron, byli wysportowani. Widać mnie w puli genów tego typu umiejętności nie przypadły.

Mała dygresja: nie wiem, jak to się dzieje, ale chodzić mogę bez przerwy. I po płaskim, i po górzystym terenie. Ostatnio nawet urządzam sobie dwudziestokilometrowe marsze. Lubię, zawsze lubiłam i mam nadzieję, że wciąż będę to lubić. Bieganie niestety znajduje się na przeciwnym biegunie.

Wzięłam jednak tę książkę na wyjazd ( z którego relacja tutaj) z myślą, że pobieżnie ją przekartkuję,
Nic bardziej mylnego! Autorem jest dziennikarz "ekstremalny"- współpracował z różnymi magazynami, testując dość niecodzienne i ryzykowne sposoby spędzania czasu wolnego. Był także korespondentem wojennym. Styl tej publikacji zahacza dość mocno o reportaż- nawet nie zorientowałam się, kiedy moje oczy pochłonęły ponad sto stron! Bardzo dobrze się ją czyta, uważam, że tłumacze dobrze wykonali swoją pracę.

Może teraz troszkę treści: owi urodzeni biegacze to Indianie Trahumara (nieme "h"), zamieszkujący niezwykle surowe, trudnodostępne rejony Miedzianego Kanionu w Meksyku. Główny bohater poszukuje ich w poszukiwaniu odpowiedzi na trapiące go wątpliwości związane z częstymi kontuzjami. Okazuje się, że ci ludzie biegają w obuwiu, które zupełnie nie przypomina znanych wszystkim biegaczom dobrze amortyzowanych adidasów. Uprawiają ten sport prawie "na bosaka". Każdego dnia pokonują sto kilkadziesiąt kilometrów oraz przewyższenia zbliżone do kilometra  w poszukiwaniu pożywienia lub innych niezbędnych towarów (choć żyją bardzo skromnie). No, i jak na Indian (znanych mi tylko z kreskówek i bajek) prowadzą bardzo pokojową politykę.

McDougall zgłębia tajniki życia Trahumara oraz sekrety ich biegów. Na koniec bierze wraz z nimi i kilkoma innymi biegaczami startują w wielkim wyścigu, liczącym około stu sześćdziesięciu kilometrów (w górach). Próbuje odpowiedzieć też na pytanie: po co właściwie biegamy?


Czytając tę książkę, miałam cały czas oczy szeroko otwarte ze zdumienia i podziwu dla wszystkich bohaterów-biegaczy. Aż sama zapragnęłam spróbować tego sportu po raz 1452365214785. Jednak póki co, staram się bardziej motywować do moich chodów. A wszystkim miłośnikom sportu, reportażu i innych kultur serdecznie polecam tę książkę :)

źródło zdjęcia

środa, 6 sierpnia 2014

Mały remanent

Kiedy zakładałam tego bloga, pisałam w pierwszej notce, że szablon dopracuję przy okazji. Ta przytrafiła się dopiero teraz, na półmetku wakacji. Mistrzem Bloggera nie jestem, a i też takich ambicji nie mam, więc jest dość prosto i klasycznie.
Zdecydowałam się wrócić do tradycyjnego szablonu. Zdjęcie, które umieściłam w nagłówku, jest mojego autorstwa (kiedyś opiszę zapewne wyprawę, podczas której zostało zrobione). Teraz zdradzę tylko, że pochodzi ono z Ukraińskich Gorganów.

Mam nadzieję, że nielicznym "czytaczom" blog będzie wyglądał estetycznie. Ja mam poczucie, że stał się bardziej "mój". Chciałabym, aby te zmiany zmotywowały mnie do częstszego pisywania. Z jednej strony potrzebuję odpoczynku od wirtualnego świata. Z drugiej- mam mnóstwo pomysłów na notki czy też zgłębianie Internetu (w naprawdę sensownych celach). Nie wiem, jak to pogodzić... Chyba zrobię listę stron do odwiedzenia, bowiem często, gdy już zasiądę do laptopa, okazuje się, że marnuję czas w odmętach sieci i nie wiadomo kiedy zlatuje kilka godzin. Grunt to odpowiedni plan, już nie raz się o tym przekonałam :)


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

W górach jest wszystko, co kocham

Wróciłam. Mam nadzieję, że z naładowanymi akumulatorami.

Góry.

Wystarczy, że usłyszę to hasło i już jestem gotowa jechać. Nieważne, w jakie warunki (no, byle by za drogo nie było ;) ). Tym razem wybrałyśmy się z Mamą w Rudawy Janowickie. Uważam, że piękno gór mówi samo za siebie, więc dziś głos oddaję zdjęciom i mam nadzieję, że za bardzo Was nie zanudzę...(o ile ktoś tu zagląda) ;)



















Dawna słodownia w Ciechanowicach





Pałac w Ciechanowicach




Pałac w Ciechanowicach. "Zwiedzających zapraszamy za dwa lata":/




Kolorowe Jeziorka




Kamienna Góra. Urocze miasteczko, choć nie do końca odnowione.
























Ruiny zamku Bolczów









W sumie to jest cały czas to samo Lazurowe Jeziorko. Moje ulubione...