środa, 22 października 2014

Zamiast

To miał być długi, pełen produktywnych przemyśleń, post. Zainspirowany miliardem kreatywizujących stron, które mają zmienić nasze życie na lepsze tak od razu.

Jednak pogoda, stan niewyspania (bez  żadnego powodu) oraz uporczywie walczące emocje pozwalają jedynie zasłonić się szumem deszczu, muzyką i poszukiwaniem weny. Do czegokolwiek.

sobota, 11 października 2014

Rozczarowana matematyką

Już prawie połowa października. Nie będę oryginalna, kiedy zauważę, że znowu szybko mi wszystko zlatuje. Daty, liczby... No właśnie. One zawsze mnie nieco przerażały. Nie wszystkie, oczywiście.
Taka pora dnia na przykład. Dziś, o której nie zerknęłabym na zegarek, dochodziłam do wniosku, że już jest TAK PÓŹNO. Nawet z samego rana, kiedy wstawałam o szóstej. Ta natrętna myśl towarzyszy mi dzisiaj non stop, rozprasza, na szczęście nie zbyt mocno. Ale jednak.

To, co mi chyba nie zlatuje, to wskazania wagi. Co prawda, dawno się nie ważyłam, ale obiektywnie widzę, że znowu zjadłam ZA DUŻO. Na sztuki, wielkość porcji, wagę...Dodatkowo kusi mnie CORAZ WIĘCEJ potraw i produktów, które jeszcze miesiąc temu uznałabym za absolutnie nie do zjedzenia, niezdrowe, niebezpieczne etc. Niestety, z fit do fat droga bywa krótka. Po ubraniach jeszcze tego nie widzę. Jeszcze..

A propos ubrań, też mam ich ZBYT WIELE. Oczywiście, nie wyrzucam niczego pochopnie, nie czynię też takich zakupów. Ale tutaj ktoś coś da, tam ktoś coś da- ostatnio same dobre jakościowo ciuchy, to co z nimi robić? Ze zmieszaną miną schować do szafy i powoli domykać łokciem drzwi.

Uczę się do kolokwium i włącza mi się narzekacz: dlaczego tych wzorów i definicji jest TAK DUŻO? Co oni sobie myślą? Po czym przypominam sobie, że rok temu o tej porze miałam co najmniej trzy razy więcej kolokwiów i jakoś dawałam radę. A teraz, weszłam w pewną strefę komfortu, nastawiona, że będzie łatwo. Hola, Hola, nie aż tak.

Z mamą jest na razie nieźle, za to babcia wyprawia różne harce. I znowu pytanie nieco matematyczne: dlaczego TYLE RAZY musimy przez to wszyscy przechodzić?

No dobra, wystarczy przykładów. Teraz pytanie zasadnicze: po co mi to liczenie? Matematyka pretensji, wyrzutów (sumienia i nie tylko), rozczarowań i pesymizmu.
Kiedyś wydawało mi się, że mój pesymizm to taki płaszcz ochronny, żeby nie zranić swoich uczuć. Lepiej nastawić się na gorsze. Jak wyjdzie lepsze to bardzo dobrze, a jak wyjdzie gorsze- będzie mniejsze rozczarowanie.
Ostatnio odkryłam, że jednak żyję w pewnym zakłamaniu. Bo i tak w przypadku opcji "jest gorzej", czuję się rozczarowana i ani trochę mnie to nie boli mniej. Nie wiem jeszcze, co z tym zrobić, jak to obejść.

Na razie próbuję się odnaleźć. W tym zamęcie, hałasie, tłoku i nadmiarze, który sama sobie zafundowałam oraz  który po prostu jest wpisany w życie cywilizowanego miasta.

Natenczas odkładam matematykę na bok i staram się pomyśleć. Poczytać. Nawet coś na temat wypożyczyłam- Sztuka umiaru. Z reguły poradników nie czytam. Zobaczymy, czy tutaj cokolwiek znajdę ciekawego... Może oduczę się tej matematyki choć trochę?

czwartek, 2 października 2014

Pierwszy października

Przedwczoraj byłam kłębkiem nerwów- nowa uczelnia, nowi ludzie, jednym słowem- prawie wszystko obce. Wydawało mi się, że wyczerpałam limit nieszczególnie fajnych zdarzeń na początki roku akademickiego w Sosnowcu, ale jednak nie...

Na uczelnię zajechałam szczęśliwie, pierwszą salę ćwiczeń też odnalazłam. Potem mieliśmy długie okno, więc wraz z koleżanką, która również przeniosła się z Sosnowca, doszłyśmy do wniosku, że warto poświęcić ten czas na załatwienie kilku spraw, m. in. przepisania ocen.

Koleżanka pojechała jeszcze na ksero, a ja prosto na pewną katedrę. Tam, po kilkunastu minutach oczekiwania, aż pani kierownik skończy rozmowę, dowiedziałam się, że co z tego, że katedra nazywa się "Katedra Higieny", skoro oni z nami przedmiotu pt. higiena i epidemiologia nie mają... Świetnie. I nie wiadomo, która katedra ma mieć. W międzyczasie zrobiło się dość późno, a ja z przesiadką musiałam dostać się na uczelnię. 

Około stu metrów przed moim przystankiem przesiadkowym mój tramwaj przytarł się z samochodem osobowym. Nic groźnego, ale protokół trzeba spisać, policja i jakieś inne organizacje muszą się zjechać. A pasażerowie czekają zamknięci w środku. Po dobrej chwili zostaliśmy wypuszczeni. 
Już miałam iść na przystanek dalej, żeby wsiąść w tramwaj wiozący mnie pod uczelnię, ale w ostatniej chwili zobaczyłam, że nadjeżdża autobus, który ma napisaną taką samą pętlę jak mój tramwaj. No i jest tuż pod moim nosem. Postanowiłam więc, że zainwestuję w ten bilet jednorazowy i dojadę szybciej (mam kartę miejską, która uprawnia do przejazdu dwoma liniami. Ten autobus nie jeździ akurat tak, żebym mogła tą kartą się posłużyć). 
Za kilka przystanków okazało się, że autobus, owszem, jedzie na tę samą pętlę, ale baardzo okrężną drogą. Wysiadłam więc w ostatniej chwili tak ze trzy przystanki w linii prostej od uczelni i drałowałam "z buta". Dotarłam minutę przed rozpoczęciem wykładu. Uff :)

Wykład nie zdążył się rozpocząć na dobre, bowiem okazało się, że ściana izolująca dwie sale wykładowe, nie jest wystarczająco dźwiękochłonna, wskutek czego mamy stereo (a na drugiej sali, która nam "przeszkadzała", nie było tego efektu...). Po części organizacyjnej przedmiotu prowadząca odwołała wykład, obiecując, że wyśle nam materiały mailem. Czyli wykładu nie było :D

Do domu wróciłam już na szczęście bez szwanku ;)

Jak widać, los dba o solidną dawkę adrenaliny na każdym kroku...