poniedziałek, 29 września 2014

Przyzwyczajenia

Odkąd wróciłam z Tatr, czuję się uspokojona, wyciszona. Pogodzona z tym, co ma nadejść. Zaczęłam nawet lepiej sypiać :) Jednak od kilku dni coraz dotkliwiej czuję brak światła. Powtarzam sobie ciągle: muszę się przyzwyczaić, to kwestia przestawienia. A może lepiej nie zwracać na to uwagi?

Czas przywyknąć do wstawania "za ciemności", przesiadywania najpiękniejszych momentów jesieni w zamkniętych pomieszczeniach, oby niezbyt dusznych. Wracania po zmroku, z duszą na ramieniu, bo każdy cień to potencjalny wróg, obcy, który chce zrobić krzywdę. 

Ale jest też coś, co w tym wszystkim lubię: wracam do rutyny. Do stałych, regularnych czynności. Niesamowicie mnie to uspokaja, daje siłę i odwagę, aby żyć i działać. Przyznam szczerze, że podczas wakacji nieco mi tego brakowało. Oczywiście, wyjazdy, różne działania, które podejmowałam w tamtym czasie, były przyjemne i zapewne miały też jakąś swoją głębszą rolę.

Ja jednak lubię ten czas, kiedy już w miarę oswoję się z planem studiów, wdrożę wszystkie zajęcia dodatkowe i spędzę najbliższe tygodnie w podobny sposób. Ten wypracowany rytm daje mi spory komfort.
No właśnie... Komfort. W związku z tymczasowym uspokojeniem, nabraniem dystansu i względnie dobrą sytuacją rodzinną, czuję się komfortowo. I zaczynam się zastanawiać: czy to jest dobre? Czy ja mam w ogóle do tego prawo? A co, jeśli się do tego komfortu przyzwyczaję?

Momentami aż trudno mi uwierzyć, że dokładnie dwa tygodnie temu, z duszą na ramieniu pokonywałam Orlą Perć, cieszyłam się, że wychodzę ze strefy komfortu. Przez pewien czas myślałam też- dałam radę na Orlej, to i tu dam radę. Teraz jednak pamięć o tym dokonaniu trochę mi się zatarła, widzę, że czasem do furii doprowadzają mnie naprawdę błahe sprawy. Oczywiście, jedna Orla nie zapewni mi radykalnych zmian w myśleniu (przecież jedna jaskółka wiosny nie czyni ;) ). Jednak... zaskoczyło mnie to, jak łatwo mi się przestawić na wygodnicką postawę.

Bardzo nie chciałabym przyzwyczaić się do komfortu.

Czasami jednak, kiedy obserwuję obcych mi ludzi, widzę ich zachowanie, wzburzenie z byle powodu, zastanawiam się: czy nie jestem dla siebie zbyt surowa? Po chwili dochodzę jednak do wniosku, że każdy ma własne wymagania, pod siebie "skrojone". Owszem, jestem ambitna; pewnie gdybym miała tej cechy trochę mniej, byłoby mi łatwiej. Ale chyba tylko pozornie. Taki mam charakter, a jeśli robiłabym coś niezgodnie z charakterem, czułabym się z tym dużo gorzej (nawet, jeśli kosztowałoby mnie to mniej nerwów).

Czytam tak teraz te swoje wypociny i zastanawiam się, czy ktoś to w ogóle zrozumie. Myślę, że jednak je opublikuję. W końcu taka prawda historyczna, jak mawia moja mama ;)

Jeżeli ktoś tutaj czasem zagląda, (Czerwona, pamiętam i dziękuję za odwiedziny ;) ), to życzę mu dobrej, ciepłej (chociaż wewnętrznie) jesieni.

2 komentarze:

  1. Nie ma sprawy :)
    Co do komfortu... dopóki nie zmieni się niepostrzeżenie w marazm, to myślę, że jest wskazany. Nie da się żyć na ciągłej adrenalinie, nawet jeśli jest ona pozytywna. Jak zwykle po prostu musi być umiar we wszystkim - trochę tego, trochę tego i będzie cacy :)

    OdpowiedzUsuń