niedziela, 31 sierpnia 2014

Studia w Sosnowcu to już przeszłość! :)

Nie płacz
w liście nie pisz
że los ciebie dotknął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka
to otwiera okno *

Odetchnęłam z ulgą:


Kilka słów wyjaśnienia:

Jestem studentką, w październiku zacznę drugi rok studiów. Los tak chciał, że na pierwszy rok posłał mnie na studia nie od rodzinnego Wrocławia, ale do Sosnowca. Początkowo byłam załamana i przerażona. Pomyślałam jednak, że po pierwszym roku spróbuję się przenieść. A jeśli nie- cóż, mam autostradę A4, więc te prawe 250 km to nie będzie wielka rzecz do pokonania. Zawsze też brałam pod uwagę rzucenie tych studiów, tak z dnia na dzień. Tego typu myśli miałam wcale niemało, ale z Bożą pomocą udało mi się wytrwać.

Niedawno dowiedziałam się, że zostałam przeniesiona na drugi rok moich studiów do ukochanego Wrocławia :D

Kiedy przyjechałam szukać pokoju do wynajęcia, ujrzałam szare, bure miasto górnicze. Każde większe skrzyżowanie to rondo z torami tramwajowymi przez środek. Bez sygnalizacji świetlnej- istne cudo, zwłaszcza dla kierowcy (ja) z rocznym stażem (jeżdżenie prawie zawsze tymi samymi trasami we Wrocławiu). Udało mi się prawie dojechać do Łodzi, zanim trafiłam do Sosnowca :)

Po obejrzeniu trzech pokoi wiedziałam już, gdzie zamieszkam. Pokój dwuosobowy, na razie współlokatorki nie miałam. Pokój był jednym z trzech wynajmowanych na całym piętrze domu jednorodzinnego. Plus kuchnia, ubikacja i łazienka. W sumie- takie studenckie mieszkanie. Pod nami mieszkała właścicielka (nazywana przez nas Babcią). Wejścia mieliśmy osobne.
Nie powiem, mieszkało się naprawdę dobrze. Wszyscy współlokatorzy nieimprezowi, raczej spokojni. Zdarzały się małe spięcia, ale naprawdę nie mam na co narzekać :)

Kiedy pod koniec września się wprowadzałam, była piękna pogoda. Złota, polska jesień, z temperaturą pasującą do spokojnego lata. Odwiozła mnie mama, z całą masą tobołów. Okazało się wtedy, że mam już współlokatorkę. Z Krakowa. Babcia myślała, że to z mojego kierunku. Okazało się, że nie, ale też na pierwszy rok szła.
Pierwsze starcie z M. było całkiem sympatyczne, ale pod koniec okazało się, że ona pali. I chce to robić w pokoju. Ja nie paliłam i nie palę, zasadniczo jestem wrogo nastawiona do palenia w pomieszczeniach, nawet z otwartym oknem. Na szczęście potem M. wychodziła palić poza dom.

30 września była immatrykulacja. Dla mnie około 12, dla M. o 10. Pamiętam, że ze stresu uwierzyłam M., że wszyscy mają na 10. Wskutek czego składałam ślubowanie (czy jak to się tam nazywa) dwa razy.

1 października był również bardzo interesujący. Sprawdziłam sobie dokładnie, gdzie i którym tramwajem powinnam pojechać na uczelnię. Z jakiego przystanku i o której. Wyszłam rano, specjalnie z małym zapasem czasu, w razie wu. No i okazało się, że mój tramwaj nie przyjedzie, bo się rozkraczył. Mają przyjechać autobusy zastępcze. Kiedy? Nie wiadomo...

Czując lekką panikę, wsiadłam do pierwszego autobusu, jaki podjechał na przystanek i zapytałam kierowcy, jak dojechać tam a tam. Coś tam podpowiedział, wysadził w centrum. Pytałam to ludzi, to kierowców autobusów. Koniec końców wysiałam koło uczelni. Spóźniona o kwadrans. Akurat tyle, żeby dobiec do sali i zobaczyć swoich wychodzących z zajęć organizacyjnych z jakże ciekawego przedmiotu pt. higiena i epidemiologia. Cóż, tak to bywa. Dodam jeszcze, że nie przeczytałam ze zrozumieniem instrukcji na bilecie, i zamiast kupić jeden i korzystać z niego przez godzinę, za każdym razem kupowałam nowy godzinny. Podobno jestem brunetką ;)

Kolejne dni to było oswajanie się z paszczą lwa, do której zostaliśmy wpuszczeni. Wiele moich koleżanek (oraz nieliczni koledzy- tych było jak na lekarstwo) wybrali analitykę medyczną jako studia na przezimowanie. Zamierzali poprawiać matury i iść na lekarski, dentystyczny itp.

Okazało, się, że różowo nie będzie. Plan, zarówno w zimowym jak letnim semestrze, dawał w kość. Około 30godzin (zegarowych!) w tygodniu plus czas na dojazdy... Są cztery różne budynki w trzech osobnych miejscach. Komunikacja miejska to jakiś koszmar- dwa tramwaje, z czego ten sensowniejszy co 20minut w porywach...
No i kolosy. Czyli kolokwia, koła, jak kto woli. 5-8 tygodniowo! I tak do sesji. W większości to pamięciówka- zakuć, zadać i ponownie zakuć na sesji.

Malutką zaletą był fakt, że dużo przedmiotów kończyła się szybciej niż z końcem semestru. Czyli było jak nauczyć się do sesji. O ile umysł był jako tako przyzwyczajony do gromadzenia tylu informacji.
Ponoć taki system miał nam ułatwić naukę do sesji. Ja mocno w to wątpię. Nie potrafiłam uczyć się na kolosy inaczej, jak tylko poprzez pamięć tzw. krótkotrwałą. Ta "głębsza" była dość oporna ;) 




Było mnóstwo chwil samotności. Nieświadomej, bardzo bolesnej. O chwilach, kiedy dzwoniłam do mamy na pocieszenie a słyszałam ją w stanie nietrzeźwym nie wspomnę. Miasto jest szare, bure i niebezpieczne. M.- moja współlokatorka znalazła w Sosnowcu miłość życia i ciągle jej nie było. Inni siedzieli u siebie i zakuwali. Rzadko kiedy udawało nam się rozmawiać, zwłaszcza jedna koleżanka była nadambitna- zdarzało się, że całą dobę nic nie jadła, popijała energetyki; sporadycznie przemykała się do toalety.
Jedyne, co mi tam odpowiadało, to ceny karnetów fitness. Na tle Wrocławia- taniutko. (Chociaż ja u siebie na osiedlu fitness mam za darmo, więc...ale tak się pocieszałam.)

Jeżeli wbłądzą tu jacyś przyszli studenci ŚUMu, lojalnie ostrzegam- nie za bardzo jest czas na imprezy. No i w Sosnowcu jest jeden jedyny studencki klub w akademikach. W weekendy przychodzą "starsi panowie"- poderwać młode dziewczyny. W tygodniu, tzn. w czwartki będziecie mieć pewnie tyle zajęć, albo jakiegoś kolosa na piątek, że nie będzie za bardzo jak. Ja imprezowa za bardzo nie jestem, ale..;)

Ludzie: przyznam, że trafiłam do bardzo fajnej grupy. Na luzie wszyscy, każdy się dzielił tym, co miał. Czytaj: pytaniami  z poprzednich lat, bo bez nich w zasadzie ani rusz... Niestety, większość była zamiejscowa, więc nie za bardzo udało mi się nawiązać dłuższe znajomości.



Semestr letni wspominam jak rollercoaster: wstawałam między 4 a 5.30, żeby uczyć się na dziś na kolosa. Co prawda, nie wysiadywałam za bardzo po nocach, bo jestem rannym ptaszkiem, ale i tak czułam się non stop zakręcona. Często w piątki, po godzinie 12, już po zajęciach, byłam taka wymęczona, że myślałam, że już 17 jest.

Takie to były perypetie eks-studentki sosnowieckiej.  Gratuluję wszystkim, którzy tutaj dotarli :). W związku z bogatym repertuarem pt. studia w Sosnowcu, przewiduję jeszcze jeden post co najmniej. Mam nadzieję, że już nieco krótszy i lżejszy...


Największym, niewątpliwym plusem tej sytuacji był fakt, że moja mama, dziś trzeźwa alkoholiczka, osiągnęła beze mnie własne dno, od którego, z pomocą swoich koleżanek, udało jej się odbić. Jestem przekonana, że gdyby nie moja ciągła nieobecność w domu, jej choroba trwałaby dalej. Z tego powodu wspominam też ten czas, zwłaszcza wiosnę tego roku, jako jeden z najtrudniejszych w moim życiu.

Na zakończenie, może do zadumy na dzisiejszą niedzielę...? Cały wiersz, którego fragment na początku posta:



Kiedy mówisz

Nie płacz
w liście nie pisz
że los ciebie dotknął
nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia
kiedy Bóg drzwi zamyka
to otwiera okno

odetchnij
popatrz
spadają z obłoków
małe-wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia

a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju
i zapomnij że jesteś
gdy mówisz że kochasz 

ks. Jan Twardowski*



*źródło

wtorek, 26 sierpnia 2014

Chciałam wrócić do dzieciństwa

... w znaczeniu literackim. Od podstawówki do końca gimnazjum pochłaniałam książki przygodowe niczym gąbka wodę. Tygodniowo mogłam i pięć książek łyknąć! ;) W szkole podstawowej miałam nawet dwie karty, bo już się daty wypożyczeń nie mieściły (tak, tak, to był jeszcze system "analogowy"- wielkie biurko z mnóstwem przegródek ;) ).

Sięgnęłam po Księcia Mgły C. R. Zafona. Koleżanka poleciła mi go, więc żeby coś to moje czytelnictwo poratować, spędziłam nad tym tytułem część soboty i niedzieli. Warto. W sumie, nastawiałam się na powieść, czyli jak mówi definicja- coś wielowątkowego, zastałam jednak po prostu długie opowiadanie. Mimo to nie poczułam się zawiedziona. Lekko się przyswaja. Podczas czytania Księcia czułam, że to książka dla dzieci. Nie tylko małych.


źródło  
PS  Szukając okładki, natrafiłam na informację, że jest to pierwszy tom sagi. Zobaczę, czy pozostałe tytuły też są warte uwagi.

sobota, 23 sierpnia 2014

Starań o pracę ciąg dalszy

Dobrnęłam szczęśliwie do końca szkolenia. Oto, co działo się przez ostatnie dwa dni kursu:

czwartek
Siedliśmy na słuchawki. I zaczęliśmy dzwonić. To znaczy, odpaliliśmy program, który wybierał nam z bazy danych numery i  dzwonił. Kiedy ktoś odbierał (bądź włączała się poczta głosowa), wyskakiwał nam skrypt umożliwiający zapis przebiegu rozmowy.

Pierwsze odbierane połączenia to był mały horror. Każdy z nas nie wiedział, czy dobrze go słychać, bał się swojego rozmówcy niemiłosiernie. Zatem popełnialiśmy dużo błędów, które były wcześniej omawiane. Jak to się mawia- pierwsze koty za płoty.

Celem naszych rozmów było pozyskiwanie klientów z konkretnego rejonu Polski, oferowaliśmy im niższe od ich dotychczasowych stawki za pewną usługę. Liczy się "produkcja", czyli ilość umów zawartych przez konsultanta. Od każdej z nich dostaje prowizję (plus normalna stawka godzinowa). Minimalna norma to dwie dziennie. Nie wydaje się być dużo- siedzisz w pracy osiem godzin i gadasz do ludzi, cóż to jest- zaklepać dwie umowy...?

Trzem spośród ośmiu osób z naszej grupy udało się zrobić umowy. Jedna z nich miała nawet dwie. Nie, ja nic nie ugadałam. Coach była z nas zadowolona, uważała, że np. w moim przypadku umowy to kwestia czasu, bo błędów wielkich nie robię. Wszyscy czuliśmy, że te pochwały są na wyrost, powinny nas zmotywować do działania.

piątek
Siadamy od razu na słuchawki. I... zatwardzenie jakieś. Na sześć godzin wybierania numerów  80% nie odbierało telefonów lub włączała się poczta głosowa. Trenerzy słuchali nas sobie co jakiś czas, podpowiadali. Miałam kilku klientów, którzy naprawdę wyglądali na zainteresowanych, ale nie dawało rady dokończyć umowami jeszcze dziś. Czyli nic. Piątek to zły dzień na dzwonienie.

Dwóch chłopaków z mojej grupy miało w tym call center kolegę, który wyciągał kosmiczne ilości umów, więc podesłał im po jednej umowie. Koleżanka miała jedną umowę, pierwszą od początku dzwonienia w ogóle.

Pod koniec pracy podsumowano nas. I tak:
-osoby które miały dwie umowy lub jedną w pierwszym dniu dostaną na umowie stawkę godzinową, którą nas kusili przy rekrutacji (12zł brutto  za godzinę)
-osoby, które miały jedną umowę w drugim dniu- stawka 10zł brutto za godzinę i jeśli się podszkolą (czytaj: produkcja będzie właściwa)- dostaną te 12zł
-osoby bez umów- czytaj: tylko ja, sierota- "mamy dla ciebie inną kampanię, zaraz Ci wszystko wytłumaczymy"

Zapytałam się zaraz o stawki. Ale nie doprecyzowałam, o jakie. Miałam na myśli moje godzinowe wynagrodzenie, a coach zrozumiała to jako o stawki, o których mam informować klientów. Zbyt późno to zrozumiałam...

No więc siedzę i czekam. Reszta poszła, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią, a mnie, jak zwykle w takich stresowych sytuacjach, zupełnie bez powodu, zaczęło się robić wilgotno pod oczami. Twardo czekam. W końcu pewna pani, bardzo kąśliwie potraktowana przez swojego zwierzchnika (który na dobrą sprawę mógłby być jej synem), opowiada mi o nowej kampanii. Produkt ten sam, tylko mam przedłużać umowy obecnym klientom. Łatwizna. Mówisz im o aneksie do umowy, kusisz obniżkami stawek. Gdyby pytali o tę dodatkową taryfę, to mów im, że bez zmian albo, że nie chce ci się wyświetlić. Bo wiesz, ona tak naprawdę wzrasta. Potem czytasz im parszywie długie klauzule. I tak cię nie będą słuchać. Pytam, czy mam im je potem tłumaczyć, tak jak to miało być na poprzedniej kampanii. Nie, no co ty, po co? Im i tak się śpieszy. Potem mówisz, że dodatkowo, ekstra włączamy im usługę X. I że jest ona bezpłatna. Co z tego, że tylko przez pierwsze trzy miesiące, a potem 3,99zł? W sumie to naprawdę dobra rzecz, jedna z niewielu, którą ta firma wymyśliła.

Kiedy to usłyszałam, zbaraniałam. Wciąż byłam skołowana tym wszystkim. Naprawdę starałam się, rozmowy prowadziłam zgodnie z tym, co przekazano nam na kursie. No cóż, zrządzenie losu, tacy mi się trafili rozmówcy. Ale w tamtej kampanii mówiliśmy im prawdę. A przynajmniej byliśmy o tym przekonani. Tutaj mam otwarcie kłamać klientowi? I to zaufanemu, który już korzysta z usług tej firmy???
 Pod koniec rozmowy ośmieliłam się wreszcie zapytać o wynagrodzenie. Hm, od 7 do 11zł brutto plus oczywiście premie za przedłużone umowy. I zaraz zapewnienie: nie martw się, na pewno dobrze ci pójdzie. Nie każdy dobrze się czuje na X zewnętrznym, ja na przykład wolę na wewnętrznym.

Wyszłam stamtąd na miękkich nogach. Miałam ochotę cofnąć czas i zakończyć te kursy w środę. Dwa dni zmarnowane. Nie chodzi o to, że czuję się niedoceniona z powodu braku umów i przesunięcia na inną kampanię.
Poczułam się oszukana. Z jednej strony rozumiem, że to call center ma wywiązać się z pewnej liczby umów na miesiąc czy na ileś tam, ale z drugiej... W tamtym call center panuje dwulicowość. Niby miła atmosfera, ale czasami lecą takie komentarze, że lepiej być głuchym.
No i to ciśnienie na produkcję umów. Jeśli ktoś ma szczęście i gadane, to rzeczywiście potrafi doskonale na tym zarobić. Ja chyba po prostu nie umiem oszukiwać ludzi. Ponoć w moim głosie jest za mało pewności.

Mam też złe przeczucia: już widzę, jak okazuje się, że nie umiem tak okłamać klienta, więc produkcja jest za słaba. Więc stawka idzie w dół. A to nie jest lekka praca. Na każdą godzinę zegarową jest pięć minut przerwy, przy ośmiu godzinach pracy jest jeszcze dwudziestominutowa przerwa obiadowa. Spotkałam się z różnymi obelgami, chociaż w ogóle nie brałam ich do siebie. Możliwe, że byłam za mało uparta w rozmowach z klientami.

Na szczęście umowy mamy podpisywać w poniedziałek. Już wiem, że tam się nie pojawię. Nie chcę pracować ponad siły na drugim końcu miasta, żeby za psi grosz wpędzić się w nerwicę.

Uważam, ze taka była wola Nieba. Cieszę się z pierwszych trzech dni kursu, bo były one naprawdę interesujące, spróbuję też zgłębić temat marketingu we własnym zakresie. Powoli przestawiam się na tryb wakacje. Nie na długo już, ale dzięki temu, że call center mnie nie chce- pojadę w Tatry na dwa tygodnie!!! Ci, którzy czytali poprzednie posty, mogą się zorientować, że uwielbiam góry.

Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło ;)
źródło




środa, 20 sierpnia 2014

Studenckie wakacje

Minęła już połowa moich wakacji. Za nieco ponad miesiąc wrócę na studia, tymczasem rozglądałam się za jakąś pracą. Tak mniej więcej na miesiąc. Rozesłałam mnóstwo cv. Najbardziej zależało mi na stanowisku recepcjonistki, najlepiej w jakimś klubie fitness, ale niestety.
Powoli zaczynałam tracić nadzieję, aż w końcu zadecydowałam: wysyłam wszędzie, nawet na call center i ulotki. I sypnęło mi telefonami. Poszłam na trzy rozmowy, wszystkie z call center. Jedno z nich zgodziło się wziąć mnie na szkolenie.

Tak więc, siedzę i się szkolę po sześć godzin dziennie, od poniedziałku. Od jutra mam się już szkolić w praktyce- na słuchawce. Wydaje mi się, że od tego, jak sobie tam poradzę (czytaj, do ilu klientów wyślę umowy), zależy moja praca tam.
Szkolenie dość ciekawe, atmosfera przyjemna (ponoć moja 10-osobowa grupa trafiła na fajną trenerkę coach (fuj! nie lubię anglicyzmów, ale ona sama o sobie tak mówi). Poniżej kilka zabawnych konkluzji z dni minionych:

dzień pierwszy
Jest miło, sympatycznie, choć wszyscy są trochę spięci i podenerwowani. W firmie wszystkie stanowiska się "piastuje", co mnie niezmiernie bawi: witam, nazywam się tak a tak i piastuję stanowisko konsultanta klienta firmy x.
dzień drugi
Coś, co mnie zainteresowało: reguły omamiania klientów, czyli jak wywrzeć na nich wpływ, żeby coś wzięli. Na przykładach reklam telewizyjnych, czyli nadrobiłam ostatnie kilka miesięcy nieoglądania tv (nie oglądam od kilku lat, ale zawsze to jakaś nadróbka). Na do widzenia dostaliśmy 15 stron A4 skryptu, który mamy sobie ogarnąć i przejrzeć. Informacje tam zawarte nawet przydatne, ale zupełnie nieskładnie ułożone.

dzień trzeci
Zaczynamy od małego testu wiedzy, na szczęście w wersji ustnej i ze sporą pomocą trenerki. Odsłuchujemy źle prowadzone przez konsultantów rozmowy i omawiamy, co w nich jest nie tak. Potem odgrywamy w parach rozmowy konsultant-klient według wylosowanych kryteriów. Ponoć mam świetną emisję i barwę głosu, przyjemnie się mnie słucha (do teraz nie wierzę w to, co usłyszałam od trenerki).
A od jutra słuchawka. Mam mnóstwo wątpliwości. Oferta, którą mam przedstawić klientowi wydaje się być przejrzysta i jasna. W mojej głowie jednak zawsze rodzi się jakieś "ale". No i pytanie, jak będę znosić wywieranie presji na wykonywanie umów (bo trzeba wyrabiać normy). No i czy w ostatniej chwili przed podpisaniem umowy nie będzie żadnych zastrzeżeń- słyszałam, że lubią się doczepić jakiś szczegółów i w związku z tym zaproponować niższą stawkę godzinową o około 30%.


Ale nic to. Co ma być, to będzie- jak mawiała moja Świętej Pamięci Babcia.

środa, 13 sierpnia 2014

Kontrasty (2)

Dziś po raz pierwszy pracowałam w galerii handlowej na promocji, jako hostessa. Wcześniej wykonywałam już ten typ pracy, ale zawsze w jakiś normalnych, wolnostojących sklepach.

Drogeria, do której mnie wysłano, miała długie i wąskie alejki. A ja spacerowałam (trzy kroki w prawo i trzy kroki w lewo) wzdłuż "mojej" półki- z kosmetykami, które reklamowałam. Dobrze, że mogłam chodzić, nie wytrzymałabym stania w miejscu przez sześć godzin...

Nigdy nie przepadałam za galeriami handlowymi. Teraz już wiem chyba, dlaczego. Tutaj zawsze jest dzień. Jasno zapalone światła, wypolerowane szyby. W kółko leci muzyka, w dodatku stereo- tę z korytarza przebija ta drogeryjna.

Uśmiech przyklejony do twarzy, kilkadziesiąt stron prezentacji wkute na pamięć. Nie wiadomo, kto jest tajemniczym klientem, czy ktoś z firmy nas nie obserwuje. Około dziesięciu kamer w sklepie sprawdza moją uczciwość.

Ruchu dużego nie było, nie narzekam. I podziwiam etatowe pracowniczki- mają wyćwiczone uśmiechy, życzliwość, cierpliwość i "maski" wypracowane do perfekcji.

***
Miałam też jedno zabawne zdarzenie. Koło mojej półki przechodziła dziewczyna ze swoim chłopakiem. Najpierw "na odległość", potem oglądali produkty z kategorii tych, które reklamuję, więc zaczęłam swoją tyradę: Dzień dobry, chciałabym przedstawić państwu nową linię kosmetyków... i tak dalej. Ich rozbawienie rosło z chwili na chwilę. W końcu przerwałam i spojrzałam na nich pytająco. A chłopak: Przepraszam, czy wie pani, czy jeśli żel pod prysznic pachnie jak kisiel, to jest dobrze?
Zbaraniałam. Chcąc wyjść z tego obronną ręką, powiedziałam: yyy... To zależy jaki efekt chciał osiągnąć producent..
Na to dziewczyna: Ee, to nie o to chodziło. Bo wie pani...- urwała i zaczęła się śmiać. Na to jej chłopak przerwał: Nieważne. Chodźmy już. Do widzenia i miłego dnia życzę.
I poszli sobie, wyraźnie rozbawieni. Dodam, że nie reklamowałam żadnych artykułów do kąpieli...;)

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Kontrasty (1)

Ostatnio mam wiele myśli na raz w głowie i ciężko jest mi je przekuć na jakiś sensowny post. Postanowiłam więc stworzyć kategorię "kontrasty". W tych notkach będzie kilka luźnych refleksji, często niepowiązanych.
***

Czytam właśnie Poza horyzonty Jaśka Meli. Kto o nim nie słyszał, niech się wstydzi (i zajrzy, na przykład tu). Treści tym razem nie przedstawię, ale jeżeli ktoś jest na etapie "mam pod górkę, nic mi nie idzie, a życie jest długie, szare i po nic", to niech po nią sięgnie. Zmienia się punkt widzenia diametralnie.

***
Lubiłam swoje osiedle. (Spokojnie, blisko centrum, ale bez afer, bo praktycznie sami emeryci tu mieszkają.) Dopóki się nie przeprowadziłam na studia do Sosnowca. Teraz, gdy mam tutaj znowu mieszkać, cieszę się, ale... Wybrałam się dziś po zakupy do warzywniaka. Przede mną trzyosobowa kolejka. Emeryci. Zanim jeszcze tam stanęłam, nakładałam pomidory przed sklepem do siatki. Starsza pani koło mnie też wybierała limę i mówiła do pracownika:
- Proszę pana, dlaczego te pomidory są takie zimne?
- Bo były w chłodni.
- Ale dlaczego wkładaliście je do chłodni?
- Żeby się je lepiej przechowywało.
- Ale...- i tu zaczyna się monolog owej pani, krytykujący wszystko i wszystkich, a już pomidory z chłodni w szczególności.

Wchodzę do środka. Przede mną wspomniana kolejka. Klientka przy kasie długo wybiera drogie dość owoce (nektarynki, banany itp.). Płaci wreszcie, komentując usłyszaną kwotę (ponad trzydzieści złotych) :ja tyle na mięso, co u was nie wydaję (cytat dosłowny). Zbiera się do wyjścia, kiedy do środka wchodzi jakaś kobieta:
-Sąsiadko! Kupcie mi jeszcze pół kilo białej fasolki
- Eee, no dobrze. Pani nakłada.
Pani nakłada i mówi kwotę, kiedy nabywczyni fasolki orientuje się, że po prostu wcięła się w kolejkę (która, notabene, przestała się już mieścić w budce, czyli jakieś 8-10 osób)
- Ojejku, bardzo państwa przepraszam, ja myślałam że jeszcze nie zapłaciłaś (to do pani od owoców). To wygląda jakbym bez kolejki kupowała, ojej, przepraszam państwa..- i tak jeszcze dobrą chwilę, w międzyczasie wymieniając uwagi z sąsiadką. A kolejka stoi i ćwiczy cierpliwość... Aha, pani od owoców bardzo długo zastanawiała się i wypytywała sprzedawczynie: dlaczego te maliny są takie ciemne?

Ech, no właśnie- emeryci. Kiedy mieszkałam w Sosnowcu, przebywałam z ludźmi w moim wieku, a w okolicy mojego mieszkania przeważali ludzie pracujący z dziećmi w wieku szkolnym. We Wrocławiu od razu dostrzegłam tę różnicę- kiedy w każdym miejscu "publicznym"- mam na myśli sklepy, przychodnie itp.- widzę mnóstwo osób starszych, często narzekających jak powyżej, tracę energię do życia. Zaczynam się czuć tak, jakbym miała te 60+, a nie 20 lat.

Nie chcę tutaj kwestionować mądrości i innych walorów, które płyną z przebywania z osobami starszymi. Jestem o tyle szczęśliwa, że wciąż posiadam dziadków z obu stron i babcię. Staram się to doceniać (chociaż nie łatwo mi to przychodzi). Jednak wolałabym, żeby średnia wieku na moim osiedlu była nieco niższa...

Niewykluczone też, że zmienię zdanie, kiedy zacznie się rok akademicki i powroty na moje emeryckie osiedle będą dla mnie wielką przyjemnością, po całym dniu spędzonym w hałasie i pędzie.

***

Powyższe historie, w kontekście Jaśka Meli dają mi do myślenia. No i kontrastują ;)

piątek, 8 sierpnia 2014

Kiedy jest coś nie tak...

..staram się uciec. Wczoraj miałam już o tym napisać, ale wolałam jednak podejść do sprawy z większym dystansem.
Kiedy szłam odwiedzić dziadków (którzy mieszkają dwa bloki dalej), podskórnie czułam, że coś jest nie tak. Pozasuwane rolety, pozamykane okna. Na domofon odpowiedź dopiero za trzecim razem dzwonienia (mamy nasz ustalony "rytm" dzwonienia).

Dziadek wpuszcza mnie do mieszkania, ma niewesołą minę. Wchodzę i witam się z pustym przedpokojem. Już wiem, gdzie należy szukać babci.
Leży w łóżku, pijana jak bela (dosłownie), ledwo mnie rozpoznaje. Plecie od rzeczy.
A dziadek, jako wierny mąż, udaje, że nie wie dlaczego, tak się stało. Pyta się mnie, co babci jest. Odpowiadam jak zwykle: oboje dobrze wiemy, dziadku, o co tu chodzi. O alkohol.
Patrzę, jeszcze, czy mają coś w lodówce i mówię dziadkowi, że jakby się coś działo, to ma dzwonić.
Wychodzę.

Widywałam już takie obrazki u nich nie raz (dla ścisłości: dziadek był trzeźwy). Jednak za każdym razem tak samo mnie to boli. Zawsze mam nadzieję, że wybudowałam już sobie jakiś pancerz. Że skoro przez tyle lat przerabiałam to na mamie, to już powinnam znosić to lepiej.
Nic z tego.

Zawsze czuję wtedy frustrację: że nie mogę niczego z tym zrobić. Bo tak już musi być, dopóki alkoholik sam o tym nie zadecyduje (dla zainteresowanych: pisałam o tym tutaj i tutaj). W przypadku mojej babci jest to o tyle trudniejsze, że u osób starszych szanse na leczenie są dużo mniejsze, a przy rozwijającej się chorobie Alzheimera- praktycznie żadne.
Mam w sobie wtedy mnóstwo energii, ADHD właściwie, z którą muszę coś zrobić. Jakiś trening na śmierć i życie, albo spacer donikąd.

Jako że wczoraj złapały mnie też jakieś sensacje żołądkowe, musiałam nieco ograniczyć kanalizowanie swoich emocji. Dzisiaj nadrobiłam ponad trzydziestokilometrową przejażdżką na rowerze.

Zatem: kiedy jest coś nie tak, staram się uporać z tym poprzez aktywność fizyczną. Mam nadzieję, że nie zacznę popadać w przesadę...




Tak czy siak, uważam, że rower to najwspanialszy środek lokomocji :D
Zdjęcię jest mojego autorstwa

czwartek, 7 sierpnia 2014

Nie tylko dla biegających

... a może właśnie dla niebiegających?

Na swoje urodziny (które obchodzę w lipcu) dostałam książkę Christophera McDougalla pt. Urodzeni biegacze. Przyjrzałam się pozycji z rezerwą- darczyńcą był wszak mój ojciec chrzestny, kilkuletni miłośnik biegania (szykuje się w tym roku do maratonu). Dobrze, wiem, że uwielbiasz ten sport i za to Cię bardzo szanuję, ale żeby dla mnie?
Wiedział doskonale, że co jak co, ale biegać to ja nigdy nie umiałam i nie umiem. Czy się nauczę? nie wiem. Próbowałam kilkanaście razy- nic z tego. Jakiekolwiek sprawdziany lekkoatletyczne, którymi męczyli mnie na wuefie, zaliczałam z przymrużeniem oka nauczycieli (między 2 a 3-). A moje rodzina, zwłaszcza dziadkowie z obu stron, byli wysportowani. Widać mnie w puli genów tego typu umiejętności nie przypadły.

Mała dygresja: nie wiem, jak to się dzieje, ale chodzić mogę bez przerwy. I po płaskim, i po górzystym terenie. Ostatnio nawet urządzam sobie dwudziestokilometrowe marsze. Lubię, zawsze lubiłam i mam nadzieję, że wciąż będę to lubić. Bieganie niestety znajduje się na przeciwnym biegunie.

Wzięłam jednak tę książkę na wyjazd ( z którego relacja tutaj) z myślą, że pobieżnie ją przekartkuję,
Nic bardziej mylnego! Autorem jest dziennikarz "ekstremalny"- współpracował z różnymi magazynami, testując dość niecodzienne i ryzykowne sposoby spędzania czasu wolnego. Był także korespondentem wojennym. Styl tej publikacji zahacza dość mocno o reportaż- nawet nie zorientowałam się, kiedy moje oczy pochłonęły ponad sto stron! Bardzo dobrze się ją czyta, uważam, że tłumacze dobrze wykonali swoją pracę.

Może teraz troszkę treści: owi urodzeni biegacze to Indianie Trahumara (nieme "h"), zamieszkujący niezwykle surowe, trudnodostępne rejony Miedzianego Kanionu w Meksyku. Główny bohater poszukuje ich w poszukiwaniu odpowiedzi na trapiące go wątpliwości związane z częstymi kontuzjami. Okazuje się, że ci ludzie biegają w obuwiu, które zupełnie nie przypomina znanych wszystkim biegaczom dobrze amortyzowanych adidasów. Uprawiają ten sport prawie "na bosaka". Każdego dnia pokonują sto kilkadziesiąt kilometrów oraz przewyższenia zbliżone do kilometra  w poszukiwaniu pożywienia lub innych niezbędnych towarów (choć żyją bardzo skromnie). No, i jak na Indian (znanych mi tylko z kreskówek i bajek) prowadzą bardzo pokojową politykę.

McDougall zgłębia tajniki życia Trahumara oraz sekrety ich biegów. Na koniec bierze wraz z nimi i kilkoma innymi biegaczami startują w wielkim wyścigu, liczącym około stu sześćdziesięciu kilometrów (w górach). Próbuje odpowiedzieć też na pytanie: po co właściwie biegamy?


Czytając tę książkę, miałam cały czas oczy szeroko otwarte ze zdumienia i podziwu dla wszystkich bohaterów-biegaczy. Aż sama zapragnęłam spróbować tego sportu po raz 1452365214785. Jednak póki co, staram się bardziej motywować do moich chodów. A wszystkim miłośnikom sportu, reportażu i innych kultur serdecznie polecam tę książkę :)

źródło zdjęcia

środa, 6 sierpnia 2014

Mały remanent

Kiedy zakładałam tego bloga, pisałam w pierwszej notce, że szablon dopracuję przy okazji. Ta przytrafiła się dopiero teraz, na półmetku wakacji. Mistrzem Bloggera nie jestem, a i też takich ambicji nie mam, więc jest dość prosto i klasycznie.
Zdecydowałam się wrócić do tradycyjnego szablonu. Zdjęcie, które umieściłam w nagłówku, jest mojego autorstwa (kiedyś opiszę zapewne wyprawę, podczas której zostało zrobione). Teraz zdradzę tylko, że pochodzi ono z Ukraińskich Gorganów.

Mam nadzieję, że nielicznym "czytaczom" blog będzie wyglądał estetycznie. Ja mam poczucie, że stał się bardziej "mój". Chciałabym, aby te zmiany zmotywowały mnie do częstszego pisywania. Z jednej strony potrzebuję odpoczynku od wirtualnego świata. Z drugiej- mam mnóstwo pomysłów na notki czy też zgłębianie Internetu (w naprawdę sensownych celach). Nie wiem, jak to pogodzić... Chyba zrobię listę stron do odwiedzenia, bowiem często, gdy już zasiądę do laptopa, okazuje się, że marnuję czas w odmętach sieci i nie wiadomo kiedy zlatuje kilka godzin. Grunt to odpowiedni plan, już nie raz się o tym przekonałam :)


poniedziałek, 4 sierpnia 2014

W górach jest wszystko, co kocham

Wróciłam. Mam nadzieję, że z naładowanymi akumulatorami.

Góry.

Wystarczy, że usłyszę to hasło i już jestem gotowa jechać. Nieważne, w jakie warunki (no, byle by za drogo nie było ;) ). Tym razem wybrałyśmy się z Mamą w Rudawy Janowickie. Uważam, że piękno gór mówi samo za siebie, więc dziś głos oddaję zdjęciom i mam nadzieję, że za bardzo Was nie zanudzę...(o ile ktoś tu zagląda) ;)



















Dawna słodownia w Ciechanowicach





Pałac w Ciechanowicach




Pałac w Ciechanowicach. "Zwiedzających zapraszamy za dwa lata":/




Kolorowe Jeziorka




Kamienna Góra. Urocze miasteczko, choć nie do końca odnowione.
























Ruiny zamku Bolczów









W sumie to jest cały czas to samo Lazurowe Jeziorko. Moje ulubione...