czwartek, 29 maja 2014

Marzenia i cele: czytać więcej książek

Kiedy byłam w szkole podstawowej i gimnazjum, czytałam bardzo dużo. Jako przedszkolak szybko nauczyłam się tej tajemnej sztuki i z wielką radością oddawałam się przyjemności samodzielnego czytania nawet wtedy, gdy namawiano rodziców, aby czytali swoim dzieciom.

Do dziś z sentymentem wspominam serię "Pan Samochodzik" Zbigniewa Nienackiego, "Jeżycjadę" czytuję zaś ciągle i namiętnie. Pamiętam też, że brałam udział w konkursach czytelniczych, jeden z nich miał bardzo adekwatną nazwę "Pożeracze Książek". Należało w ciągu roku szkolnego przeczytać dziesięć lektur dodatkowych (ze specjalnej listy) a następnie stawić się na test sprawdzający ich znajomość.
Dodam, że z równym upodobaniem co książki nieobowiązkowe, pochłaniałam lektury szkolne. Jedną, jedyną wpadką, budzącą we mnie dość długo poczucie winy i wyrzuty sumienia była pierwsza lektura w szkole podstawowej- "Puc, Bursztyn i Goście" Jana Grabowskiego. Zwierzęcy bohaterowie oraz ich przygody w ogóle do mnie nie przemawiały, pamiętam, że w pewien sposób denerwowałam się za nich, co tam się złego morze wydarzyć.
 Pamiętam też rozczarowanie związane z "W pustyni i w puszczy". Kiedy "przerabialiśmy" to na języku polskim, akurat wchodziła do kin nowa wersja filmu. Zwiastuny bardzo mi się podobały, książka leżała od zawsze w domu. Wydanie z czasów moich rodziców, duży format, za to niewielka grubość. Zachęcona piosenką z filmu ochoczo zabrałam się za nią, licząc, że zbyt wiele czasu mi to nie zajmie. Okazało się jednak, że czcionka tej książki oscylowała wokół dzisiejszych rozmiarów 8-9 i przebrnięcie przez niewiele ponad sto stron było wielkim wyzwaniem. Pomijając styl, który dla mnie, ówczesnego czytelnika, był nieciekawy.
Uwielbiam kryminały, w szczególności Agathę Christie i jej Poirota, przeczytałam zdecydowaną większość pozycji z tym właśnie bohaterem.

W liceum mój czas na czytanie książek drastycznie się skurczył, często nie zdążałam nawet przeczytać lektur do końca. Przed maturą siedziałam tylko i wyłącznie nad książkami, więc kiedy tylko skończyły się egzaminy, czułam książkowstręt. A tyle razy obiecywałam sobie, że kiedy nadejdą najdłuższe wakacje w życiu, nadrobię wreszcie zaległości czytelnicze. Nic z tego. Każda książka, którą otworzyłam była ciekawa przez kilka-kilkanaście linijek. Potem moja uwaga rozpraszała się, czułam jakieś wewnętrzne ADHD, które natychmiast kazało mi gdzieś iść czy zrobić coś zupełnie innego. Nie powiem, smutno mi do dzisiaj trochę z tego powodu. Możliwe też, że zawód wywołany wynikami matur zrobił swoje.

Tak czy siak, idąc na studia, myślałam- teraz będę mieć dużo wolnego w ciągu semestru, tylko podczas sesji będzie wielka gonitwa. Spokojnie wrócę do czytania książek.
Okazało się, że bardzo, bardzo się myliłam. Już pierwsze zajęcia uświadomiły nam, studentom analityki medycznej na Śląskim Uniwersytecie Medycznym w Katowicach (wydział w Sosnowcu), że każde studia medyczne to wielkie zakuwanie. Każde. Kilka osób złamało się w pierwszych tygodniach.
W ciągu semestru każdego tygodnia mieliśmy 4-6 kolokwiów. I mnóstwo zajęć w planie, na których siedzenia było czystą stratą czasu (jak się znam, to powstanie kiedyś o tym osobny post). Na chorowanie nie było czasu, bo odrobienie jakichkolwiek zajęć graniczyło z cudem (ze względu na organizację planu).

Sesję zimową szczęśliwie zdałam i miałam chwilę wolnego. Najwięcej, na co było mnie stać czytelniczo, to łyknąć pół jakiejś powieści. I znowu mały zgrzyt: kiedy ja wreszcie zacznę czytać?

Semestr letni dał jeszcze bardziej w kość, i wciąż daje. Tym razem mieliśmy 5-8 kolokwiów w tygodniu. Szczęśliwie większość zajęć już się skończyła, ale sesja zbliża się wielkimi krokami. Zamiast trzech egzaminów (w tym dwóch lekkich), czeka nas sześć.
Teraz trochę optymizmu- mimo to zaczęłam czytać książkę i jest szansa, że ją jeszcze przed sesją skończę ("Niebo dla akrobaty", Jan Grzegorczyk).

Obawiam się jednak, że wakacje, po (miejmy nadzieję, że w pierwszym terminie) zdanej sesji znowu upłyną pod znakiem nieczytania.

Z pomocą przyszedł mi pomysł- wyzwanie, znaleziony w sieci "Przeczytam tyle, ile mam wzrostu". Nie wiem, czy można się jeszcze zgłaszać, ale ja jawnie tego robić nie będę. Gdybym pomierzyła wszystkie książki, które muszę czytać na studiach, miałabym zbyt łatwo ;)
Mam nadzieję jednak, że coś mimo wszystko poczytam, a ta akcja będzie mi o tym przypominać.

I na koniec- małe refleksje:


1.Po przeanalizowaniu moich doświadczeń czytelniczych zastanawiam się, ile osób, w moim wieku i młodszych, czuje niechęć do książek przez system edukacji. Wtłaczanie w nas tej ilości wiedzy, w 70% zupełnie niepotrzebnej, to lekkie zabójstwo dla idei wychowywania pokoleń oczytanych Polaków.

2.Kiedy weszłam ostatnio do księgarni, zauważyłam wyraźnie to, co dzieje się zapewne już jakiś czas na rynkach wydawniczych: teraz książkę może wydać każdy (oczywiście, nie chcę tutaj umniejszać zasług Wielkim Autorom, których publikacje także można tam nabyć). Coraz więcej z tych pozycji bestsellerowych to albumy czy inne książki, w których główną zawartością są obrazy. Czy wyrastamy na pokolenie "obrazkowców"? Książki pisane jednym ciągiem są już zbyt nużące? Może nieco wyolbrzymiam problem...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz