niedziela, 20 lipca 2014

Co będzie, gdy znudzą nam się obrazki?

Ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że kiedy przy artykule/poście nie ma ciekawej fotografii, nie wchodzę w ogóle na daną stronę, nawet jeśli tytuł brzmi intrygująco. Martwi mnie to.

 Kiedy jechałam dziś tramwajem (dziękując w duchu MPK, że część pojazdów posiada klimatyzację i mi udało się na taki trafić), na monitorku ponad głowami pasażerów (OBRAZKI!!!) wyświetlały się różne cytaty autorstwa Ludwika Hirszfelda. Jeden szczególnie zapadł mi w pamięć:

Le­piej zre­zyg­no­wać z dziesięciu cudzych myśli, by mieć jedną własną. 

I wtedy właśnie zaczęłam snuć moje "obrazkowe" przemyślenia :)

Tęsknię do epoki blogów "raczkujących":  wydaje mi się, że było wtedy więcej postów z samym tekstem, zdjęcia stawały się jedynie dodatkiem do właściwej treści wpisu. Teraz, jeśli popatrzymy na większość poczytnych blogów, okazuje się, że to od zdjęcia, jakie umieścimy na początku posta, zależy stopień zainteresowania czytelników.

Zaraz nasuwają mi się niewesołe refleksje: co będzie, kiedy Instagram i Facebook (ewentualnie Twitter) zaczną dominować w naszym czytelniczo-internetowym życiu? W moim już teraz zajmują dość ważne miejsce, chociaż mam nadzieję, że nie wepchną się wyżej w tej hierarchii.

Początkowo czytało się książki. Potem, gdy były one dla nas zbyt obciążające, zaczęliśmy erę gazet: najpierw z artykułami przeplatanymi nielicznymi reklamami; później te proporcje się odwróciły. Następnie, do coraz szerszego grona zaczął docierać Internet. I znowu: na początku reklamy były subtelne i mało przeszkadzające, teraz wciskają się dosłownie wszędzie (i jeszcze do tego "polityka cookies").

Słowa, zdania (najlepiej kilkukrotnie złożone), wymagają pewnego wysiłku umysłowego, a w przypadku książek (np. powieści), wyobraźni, która pozwoliłaby nam nadążać za akcją i lepiej ją odebrać.
Obrazki są miłe dla oka, posuwają tzw. gotowce- nie muszę niczego projektować w umyśle, wystarczy, że spojrzę na zdjęcie, i już mam pewnego rodzaju substytut, zamiennik tego, co mogłabym sobie wyobrazić.Oczywiście, nie chciałabym tutaj krytykować jakichkolwiek zdjęć, czy obrazków, które nas otaczają. Chcę tylko zwrócić uwagę, że wiele z nich jest niepotrzebnych.
Obrazki, w moim odczuciu, zabierają nam część własnej woli. Kiedy miałabym sobie wyobrazić na przykład park, samochód, czy plantację lawendy, to ode mnie zależałoby, jak te rzeczy by wyglądały. Obrazek zaś stawia nam konkretną wizję, której oko musi się "przyporządkować". Później, kiedy myślimy o danym zagadnieniu, oglądnąwszy uprzednio jakieś zdjęcia z tym motywem, od razu idziemy schematami ze zdjęć, nie szukamy własnych rozwiązań. A może tylko ja tak mam...?

Boję się jednak co jakiś czas, że te gotowe obrazki będą w przyszłości zbyt nudne, a może i nawet zbyt czasochłonne w odbiorze. (Może źle to uczucie wyrażam, ale ni umiem na razie inaczej ubrać tego w słowa).

I co się wtedy stanie?



Zazwyczaj staram się okraszać moje posty jakimiś zdjęciami, najlepiej własnymi, ale dziś uznałam, że nie trzeba już żadnych "wspomagaczy" wyobraźni...



 

środa, 16 lipca 2014

Wakacje? Ale to już???

Po dość długiej przerwie mam nadzieję częściej się tutaj pojawiać. Staram się ograniczyć Internet na wakacje, ale bez przesady ;) Dzisiaj ostrzegam- krótko nie będzie...

Do dziś nie jestem w stanie pojąć, jak to się stało, że udało mi się zdobyć wszystkie możliwe zwolnienia z egzaminów, a ostatni z tych, które zdawałam, udało mi się wybronić na 4,5. Niemniej już dwa dni po zakończeniu sesji zaczęłam główkować, gdzie by tutaj pojechać, na razie jeszcze w obrębie Śląska, albowiem papierologia związana z przenoszeniem się na inną uczelnię ma to do siebie, że ciągnie się bardzo mozolnie..

Zanim opiszę swoje wojaże, mała dygresja.
Nie wiem, czy jestem jedyną osobą, której to przeszkadza, mam nadzieję, że przywyknę: brakuje mi jakiejś uroczystej gali, święta, które zaakcentowałoby zakończenie sesji. Rozumiem, że studia to nie szkoła, że niektórzy mają jakieś poprawki i tak dalej,ale... czuję, że mój umysł podświadomie szybciej przestawiłby się na tryb "wakacje".

Poniżej kilka zdjęć z moich wyjazdów. Pierwsze ujęcia to zapis małego wypadu do Będzina, który jest oddalony od Sosnowca zaledwie sześć minut jazdy pociągiem. Główne ulice i centrum tego miasta znacznie bardziej przypadło mi do gustu niż w Sosnowcu.
Zamek, położony na wzgórzu, dość wyraźnie dominuje nad miastem. Wiadomo- jak prawie każda tego typu budowla- w większości jest zrekonstruowany. Wewnątrz znajdziemy muzeum, które jednak mnie rozczarowało. Pierwsza sala była ciekawa, opowiadała bowiem o historii zamku. Kolejne prezentowały jedynie różne rodzaje broni z ubiegłych wieków, bez żadnego naszkicowania ich zastosowania czy czegoś w tym rodzaju. Nie jestem fanką militarystyki, więc trochę mnie to rozczarowało.

Druga wycieczka była nieco dłuższa. Odwiedziłam swoją współlokatorkę, która, jak sama zawsze mówiła, jest "z Huty". Mieszkańcy Nowej Huty wiedzą pewnie, że to normalka ;) Tak więc pozwiedzałyśmy trochę tę dzielnicę, i muszę przyznać, że nawet mi się ona spodobała. Dużo zieleni, takiej dzikiej, nieuporządkowanej, łąki, zalew... Bardzo przyjemnie. Nowa Huta nocą to już nieco inne, mniej bezpieczne zagadnienie. Niemniej wracałyśmy raz około pierwszej w nocy i szczęśliwie nic na nas nie czyhało.
Po kilku dniach w Krakowie pojechałyśmy do uroczej wioseczki w gminie o jeszcze bardziej uroczej nazwie- Gnojnik. Rodzice koleżanki wyremontowali tam malutki wiejski domek i stworzyli istną sielankę. Nic tylko siedzieć i odpoczywać.
Ale że my mamy małe ADHD (w przenośni, oczywiście), skoczyłyśmy tu i tam. I tak udało mi się na chwilę zobaczyć Nowy Sącz oraz Czchów (do dziś dziwi mnie ta nazwa, z punktu widzenia fonetyki).

Wycieczka numer trzy to znowu jednodniowy wypad. Padło na Bielsko-Białą. Miasto mnie zauroczyło, mimo nieciekawej pogody. Niestety, z racji olbrzymiej ulewy, zwiedziłam głównie rejon dawnej Białej. Mam nadzieję, że kiedyś tam wrócę...

Zdjęcia umieszczam w dość dziwny sposób, ale ostatnio nie umiem się właściwie porozumiewać z Bloggerem. A że piszę ten post już trzy dni, to chciałabym go wreszcie opublikować. Mam nadzieję, że niedługo dojdę z Bloggerem do porozumienia...;)
Wycieczka numer jeden: zamek w Będzinie
Pałac Mieroszewskich w Będzinie. Szczególnie polecam wystawę kolekcjonerską młynków




Wycieczka numer dwa, nieco dłuższa: Kraków. Uwielbiam takie zdobione drzwi kamienic...
Tak poprawniej byłoby rzec: pojechałam na Hutę, wszak koleżanka, która mnie zaprosiła, tam właśnie mieszka. Na zdjęciu jedna z rzeczy, które mnie fascynują. Nadałabym im ogólną nazwę: "relikty PRL-u w XXI wieku"

Kazimierz oczywiście. No i oczywiście podoba mi się ta dzielnica, jak zapewne większości odwiedzających...
W drodze na Kopiec Wandy mijał nas ten uroczy stary tramwaj.
Salwator. Szkoda, że nie udało nam się spędzić tam nieco więcej czasu...
Przytulne wnętrze pizzerii, w której pozwoliłyśmy sobie na małą rozpustę ;)
Gmina Gnojnik, przystanek autobusowy. Mogłabym czekać nawet i trzy godziny, podziwiając skorupki ;) A powyżej Czchów.






Nowy Sącz- bardzo mi się tam spodobało. Może kiedyś uda się przyjechać na dłużej?

Wycieczka numer trzy: Bielsko-Biała. Chyba nie muszę przedstawiać bohaterów zdjęcia? ;)

Reksio do kompletu.
Kamienica "Pod Żabami". Polecam szczególnie fanom secesji

Dworzec PKP. Zachwycający





...i dopracowany w szczegółach artystycznych.
Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tym poście, są mojego autorstwa.

sobota, 28 czerwca 2014

Sesja, sesja... jeszcze nie po sesji :/

Trzeba przyznać, że Los naprawdę nade mną czuwa. Studiuje w Sosnowcu, ale moim wielkim marzeniem i celem jest przenieść się do rodzinnego Wrocławia na ten sam kierunek, od razu na drugi rok. Jedynym tak naprawdę warunkiem jest zdać sesję w pierwszym terminie.

Początkowo miałam mieć 7 egzaminów. Z trzech mogłam być zwolniona, za dobre wyniki w nauce (z każdego przedmiotu na każdych zajęciach mieliśmy minimum jedno kolokwium, więc było z czego liczyć średnią ocen). Całkiem niespodziewanie okazało się, że mam wszystkie trzy zwolnienia. Cztery egzaminy zamiast siedmiu- to robi naprawdę dużą różnice, zwłaszcza w przypadku studiów medycznych...

W środę jechałam na jeden dzień do Sosnowca, po wpis z egzaminu z chemii organicznej. Miałam być na uczelni (dzielnica Pogoń) na godzinę trzynastą. Spokojnie wyjechałam autobusem o 9.30, święcie przekonana, że jadę na inny wydział uczelni (tam były egzaminy w późniejszych dniach). Znalazłam sobie autobusy z centrum Katowic, ciesząc się, że nie muszę długo czekać na przesiadkę (ta linia jeździ co 40 minut w porywach). W drodze z Wrocławia napisałam do koleżanki, chcąc się upewnić, czy na pewno jadę tam, gdzie powinnam. A tu psikus! Jednak nie tam, a na Pogoń. Dobrze, że autobus miał działające wi-fi, od razu poszukałam właściwej linii. Okazało się, że jeżdżą (aż!) dwie, za to w odstępie jednej minuty, a następna para za 35min.
Trzeba dodać, że w środę pogoda we Wrocławiu była pod psem i jechałam w stroju półgalowym, z ogromnym parasolem pod pachą. Drugie pół stroju galowego (spódnicę i buty) dzierżyłam w plastikowej reklamówce pewna, że w toalecie na uczelni raz-dwa się przebiorę.Całą podróż próbowałam gorączkowo uczyć się do ostatniego egzaminu, ale z podenerwowania całą sytuacją niespecjalnie mi to szło.

Pod koniec podróży do Katowic pewne było, że autobus nie uniknie opóźnienia. Podjęłam zatem bohaterską decyzję: po upewnieniu się, że nikt (zwłaszcza płci męskiej) w pobliżu nie siedzi (prawie pusto w autobusie było), przebrałam dół stroju galowego. Adidasy i getry powędrowały do worka, a (nieco tylko zmięta) spódnica znalazła się na mnie ;)

Pozostał jeszcze mały problem: nie posiadałam ze sobą biletu na dwa miasta (ach, KZK GOP i jego rodzaje oraz ceny biletów!). Na trasie dworzec-przystanek były oczywiście kioski i automaty biletowe, ale...czas, czas!
Wypadłam jako pierwsza z Polskiego Busa i popędziłam na przystanek, wysławiając w myślach pomysł przeniesienia przystanku Piotra Skargi na Moniuszki. Do tych "pochwał" chwilę później dotarły słowa uznania dla przeniesienia przejścia dla pieszych (przy Korfantego) bardziej "naokoło", niż ja to zapamiętałam. Baleriny galowe genialnie ułatwiały sprawę- podeszwa cieńsza od papieru, miałam je założyć tylko po to, aby przemierzyć w nich kilka metrów  uczelnianego korytarza...

W momencie, kiedy wpadłam na przystanek, wymachując siatką i parasolem, nadjechał jeden z dwóch pożądanych przeze mnie autobusów. Czyli nici z zakupienia biletów w sklepie tuż obok. No nic, za niedopatrzenia się płaci. Bilet u kierowcy 50gr droższy (ulgowy! Normalny o 1zł, jeśli się nie mylę...).
Uff... Jadę, zajechałam.

To jeszcze nie koniec galopu, bowiem przystanek jest sporo oddalony od uczelni (ten bliższy jest "chwilowo nieobsługiwany" od dwóch miesięcy). Dziesięć minut do wejścia do wpis zmusiło mnie do dość żwawego marszobiegu (ach, te cudowne beznadziejne balerinki!!!)

Takie to rzeczy trzeba było wyrabiać, żeby wejść na salę, ustawić się w kolejce po wpis, usłyszeć pytanie retoryczne: czy ktoś chce zdawać na wyższa ocenę, odebrać podpis z komentarzem "gratuluję" i... pogalopować analogiczną trasą z powrotem do Katowic :) Cała "uroczystość" trwała około czterech minut. Ale nie narzekam, potem, gdy usłyszałam, jak wygląda egzamin i że to, co wydawało nam się plotkami, jednak nimi nie było- poczułam się niemal najszczęśliwszym człowiekiem na tej planecie.

Źródło



sobota, 14 czerwca 2014

Trzynastego

Przesądna nie byłam i nie jestem. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że wczoraj, w piątek trzynastego, dowiedziałam się, że jestem zwolniona z egzaminu. Tym razem z fizjologii :)

Wspominałam kiedyś, że moim marzeniem w tym semestrze jest zdobyć minimum jedno zwolnienie z egzaminu. Do zgarnięcia były trzy, a mi udało się "chapnąć" aż dwa, w tym jedno naprawdę cenne.

Marzenia, gdy odpowiednio się o nie zadba, naprawdę się spełniają ;) Wczoraj, gdy się dowiedziałam o zwolnieniu, naprawdę poczułam się "w chmurach", prawie jak na tym zdjęciu.

Źródło zdjęcia

(Od wtorku sesja pełną parą, a mnie coraz bardziej kusi, żeby odkrywać czeluści Internetu...)