sobota, 25 kwietnia 2015

Teraz mój ruch!

Tegoroczna wiosna nie jest dla mnie łaskawa. (Pisałam o chwilowych "przebłyskach" energii, ale milczenie na blogu wskazuje coś odwrotnego.) Nie potrafię się z nią zaprzyjaźnić, nie mam czasu na nic praktycznie. Jedyne, co mi "wychodzi" to ćwiczenia. Niestety, nie do końca koreluję to z dietą (czyt. sposobem odżywiania) tak, jakbym chciała, ale ćwiczyć ćwiczę wzorowo, póki co.

Aktywność fizyczna to pojęcie, które pokochałam i z którym się utożsamiłam dopiero w gimnazjum. Tam właśnie w ramach tzw. czwartej godziny w-f jako jedna z form aktywności widniał aerobik. Zapisałam się, głównie dlatego, że pierwsze lata edukacji dały mi do zrozumienia, że siatka, kosz i ręczna to nie są sporty dla mnie.
W podstawówce nie lubiłam wuefu. Ba, zawsze się stresowałam zajęciami- moja klasa była generalnie bardzo usportowiona (choć sportową z profilu nie była). Wydaje mi się, że jako dziecko nadmiernie ruchliwa też nie byłam. Wolałam czytać książki niż np. łazić po drzewach.

Po pierwszym aerobiku w gimnazjum miałam zakwasy przez równy tydzień. Ale już od razu poczułam, że te wygibasy w rytm muzyki to jest coś znacznie przyjemniejszego niż nabijanie sobie nawzajem siniaków w kosza. Całe gimnazjum raz w tygodniu ćwiczyłam aerobik. 
Potem przyszedł czas liceum. Pierwszy rok nauki był szczególnie ciężki, popadłam w depresję (ale o tym innym razem). W drugiej klasie zapisałam się na aerobik do osiedlowego klubu, znajome mamy coś o tym wspomniały i postanowiłam spróbować. Dwa razy w tygodniu. 
Wtedy właśnie poczułam, jak bardzo brakowało mi tej aktywności. Osiedlowy fitness był znacznie bardziej intensywny. Instruktorka- genialna! Poczułam, że odżywam. Mało tego, zainspirowana ćwiczeniami tam, zaczęłam szukać na własną rękę sposobów na dodatkową aktywność- więcej chodziłam, czasami w domu ćwiczyłam różne warianty brzuszków.

Kiedy poszłam na studia do Sosnowca, znowu dotkliwie odczułam brak aerobiku. Po kilku miesiącach udało mi się zorganizować i znaleźć klub niedaleko mieszkania. Raz w tygodniu tam chodziłam właśnie. Jakoś też wtedy dotarłam do informacji o Ewie Chodakowskiej. Zaczęłam szukać w internecie blogów o ćwiczeniach, odkryłam mnóstwo kanałów fitnessowych na youtube. Sama jakoś doszłam do tego, że wystarczy ćwiczyć z komputerem- to oszczędność czasu i pieniędzy. Miałam na tyle wyrozumiałą współlokatorkę, że jej to nie przeszkadzało, a czasem nawet i ze mną poćwiczyła...;)
Dzięki anatomii i fizjologii mogę nieco głębiej poznawać aspekty kondycji fizycznej. Wykupiłam nawet kiedyś z zakupów grupowych e-kurs trenera personalnego (nie wiem, czy jest on coś warty, ale dla własnej satysfakcji...)i go ukończyłam. Lubię, kiedy wiem (chociaż mniej więcej), która grupa mięśni pracuje albo jaki typ treningu wykonuję i jakie powinien on przynieść rezultaty.

Ostatnio moja miłość do ruchu jeszcze "troszkę wyewoluowała"- zaczynam ubóstwiać marsze. Mój rekord to 29km w ciągu dnia (między nielicznymi zajęciami na uczelni...;) ). Mam swoje ulubione trasy po Wrocławiu, zdarza mi się też pójść na wydział piechotą, około 7km w jedną stronę.

Najdziwniejsze jest to, że nigdy nie lubiłam i nie umiałam biegać. To była moja zmora. Wiem, że przy chodzeniu i bieganiu pracują inne grupy mięśniowe nóg, ale sądziłam, że nie lubię biegania w dużej części przez brak kondycji czy coś takiego. 
Wczoraj poszłam pobiegać po raz pierwszy od półtora roku. I co? W zasadzie nic. Przebiegłam 10 kółek wokół boiska sportowego szybkim, jak na mnie oczywiście, tempem (zajęło mi to niecałe 20 minut), pomaszerowałam trochę i doszłam do wniosku po raz co najmniej piąty, że to nie to. 

Ale endorfiny poszły, nie powiem: założyłam sobie, że przebiegnę 10 kółek bez przerw na marsz i udało mi się to wykonać, co jak na mnie jest nie lada wyczynem! Dzisiaj czuję lekkie zakwasy, ale nie jest źle- spodziewałam się paraliżu ogólnego nóg, tymczasem nic takiego nie nastąpiło :)


Od pewnego czasu ruch stał się dla mnie receptą na całe zło tego świata. Nie zmieniłam się z osoby XXL w Ewę Chodakowską, zawsze byłam względnie "normalna" (ani za chuda ani za gruba). Teraz mam sprawniejsze, bardziej jędrne ciało (choć jak wspominałam, z dietą jest średnio, a jak wiadomo- dieta to aż 70% sukcesu). Ale przede wszystkim mam poczucie, że gdy coś zacznie mi się walić w życiu na głowę, pójdę na spacer "donikąd" na kilkanaście kilometrów, albo odpalę jakiś ambitny program treningowy i świat będzie już mniej straszny. Teraz wystarczy mi jakaś szybka składanka aerobikowa i już idę improwizować sobie sama jakiś trening. Czasem wystarczy tak niewiele by zmienić tak wiele w naszych umysłach :)

(gdyby ktoś szukał czegoś szybkiego i żwawego, to ostatnio, kiedy chcę mocno dać sobie w kość, skaczę do tego: klik)

PS Gratuluję wszystkim, którzy doszli do końca wpisu...:)

1 komentarz:

  1. Dziękuję :D To prawda, aktywność fizyczna ma coś w sobie. Z powodu problemu z kolanami przestałam biegać, ale za to staram się dużo chodzić, również włazić po schodach, i zawsze potem jestem z siebie taka zadowolona. Ostatnio praktykuję też dużo przysiadów, związanych z robieniem zdjęć - to jest dopiero piękny sport :D Polecam ;) A tak serio to nie ma jak ruch, ale na świeżym powietrzu. Dziękuję niebiosom za siłkę na dworze!

    OdpowiedzUsuń